„Plecak”, czyli wojskowy nepotyzm
Mimo iż od decyzji o uzawodowieniu
Wojska Polskiego minęło 6 lat, to nadal mam wrażenie, że jeszcze daleko
nam do w pełni zawodowych Sił Zbrojnych RP. Nie wątpię tutaj w ducha i
zaangażowanie żołnierzy, którzy postanowili związać swoje życie z armią.
Pod tym względem armia bez wątpienia stała się już zawodowa. Ale sama
armia zawodowa, bez względu na to, jak jest wyszkolona, wyposażona i
uzbrojona, to nie wszystko. To również szereg rozwiązań i mechanizmów
systemowych zapewniających bezproblemowe funkcjonowanie sił zbrojnych.
Tymczasem nasza „uzawodowiona jednym podpisem” armia, co chwilę boryka
się z problemami, których przy procesie profesjonalizacji najwyraźniej
nie przewidziano, albo potraktowano starosłowiańskim „jakoś to będzie”.
Pominę
tutaj kwestię czasowego zawieszenia szkoleń dla rezerw, podobnie jak
fakt miotania się organów decyzyjnych przy organizacji sił rezerwowych
czy też braku nowoczesnego systemu rekrutacji, bo to tematy na zupełnie
odrębny felieton, albo i dwa.
Zmiany
jakie w XXI wieku przeszło Wojsko Polskie są bez wątpienia ogromne.
Udział w operacjach „Iracka Wolność” oraz misji w Afganistanie czy też
Czadzie doprowadziło do metamorfozy wojska z koszarowo-poligonowego w
sprawne jednostki z autentycznym doświadczeniem i potencjałem bojowym.
Oblicze polskiej armii zmieniły także zakup nowoczesnego uzbrojenia oraz
szeroka współpraca z sojusznikami. Niestety jedna rzecz wciąż
nie uległa zmianie, a przynajmniej proces zmian na tym polu zachodzi
niezwykle wolno, żeby nie powiedzieć opornie. Chodzi mi o mentalność.
Zbyt wielu „wodzów” w Wojsku Polskim wciąż tkwi światopoglądowo w
Układzie Warszawskim (abstrahując tu od opcji politycznych), a zbyt
wielu „Indian” traktuje służbę w armii jako zawód, który będą wykonywać
do późnej emerytury.
Głośnym echem odbiła się ostatnio sprawa przymusowego odchodzenia do cywila po dwunastu latach służby żołnierzy z korpusu starszych szeregowych.
Tych najlepiej wyszkolonych, mających największe doświadczenie bojowe,
uczestników wielu misji poza granicami kraju. Wśród samych
zainteresowanych, a także wśród masy komentatorów podniosło się larum.
„Jak to?!”, „Doświadczonych żołnierzy w sile wieku na bruk?”, „Hańba!”.
Oczywiście dla poszczególnych żołnierzy, którym mimo szczerego oddania
służbie nie udało się uzyskać awansu do korpusu podoficerskiego, taka
decyzja MON może jawić się jako niesprawiedliwa i krzywdząca. Spójrzmy
jednak na zagadnienie z innej, nieco szerszej perspektywy.
Służba
w wojsku, zwłaszcza w jednostkach liniowych to nie jest praca za
biurkiem od 9:00 do 17:00. Wymaga ogromnej sprawności fizycznej i
zdrowia. Sprawności intelektualnej oraz refleksu. Nie da się „jeździć na
bojówce” do 40. czy 50. roku życia. Przychodzi taki moment, że
trzeba zrobić miejsce młodszym, samemu zaś służyć im radą i
doświadczeniem (do czego właśnie stworzony został korpus podoficerski),
albo w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec Ojczyzny odejść do
cywila.
Odejście
do cywila 20 000 starszych szeregowych, którym przez 12 lat służby nie
udało się (bo nie mieli odpowiedniej motywacji, zdolności czy też
„pleców”) awansować na podoficerów i tym samym nabyć prawo służby przez
kolejne… 3 lata nie oznacza przecież, że ci ludzie znikają! W dniu
demobilizacji nie odwiedzi ich „facet w czerni”, który błyskającym
długopisem sprawi, że zapomną wszystko czego nauczyli się przez te 12
lat służby. Oni nadal będą funkcjonować w społeczeństwie.
Społeczeństwie, które nagle zyska 20 tysięcy obeznanych z bronią
obywateli, którzy znacząco zwiększą potencjał mobilizacyjny kraju.
Przecież młodzi, którzy ich zastąpią w służbie czynnej, też nie pozostaną wiecznie żółtodziobami. Będą
się szkolić, wyjeżdżać na misje, zdobywać doświadczenie, być może nawet
płacąc za nie własną krwią, a gdy przyjdzie czas… odejdą do cywila
robiąc miejsce kolejnym. Tak się ten świat toczy.
Alternatywą
dla tych szeregowych, którzy nie chcą się żegnać z mundurem po 12
latach służby jest wspomniany wcześniej korpus podoficerów, który
gwarantuje minimalną emeryturę po 15 latach służby. Osobiście
nie znam trzydziestokilkuletniego emeryta z tzw. mundurówki, który, by
nie dorabiał do tejże emerytury. Nawet nie z konieczności zdobywania
dodatkowych środków finansowych, ale najzwyczajniej z nudów. Człowiek w tym wieku, przyzwyczajony do intensywnego życia, po prostu nie będzie spędzał dni na oglądaniu „M jak Miłość”. Można
więc śmiało założyć, że bez względu na to, czy demobilizacja nastąpi po
12-stu czy po 15-stu latach służby, to kwestia poszukiwania przez
takiego byłego żołnierza (czy to st. szeregowego czy kaprala) pracy w
sektorze cywilnym jest oczywista. Problemem staje się właśnie
przedmiotowa mentalność. Służbę w wojsku należy traktować bardziej jako
etap w życiu, a nie pomysł na całe życie. Jako dobry żołnierz każdy powinien mieć zawsze w zanadrzu plan B a nawet C.
Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że okres ten powinno się skrócić do 8 lat.
To byłby wystarczający czas, by żołnierza odpowiednio wyszkolić, aby
nabył doświadczenia, wziął udział w ewentualnych misjach, miał czas na
zdobycie dodatkowych, przydatnych nie tylko w wojsku, umiejętności i
uprawnień. Jednocześnie, odchodząc po tychże 8 latach do cywila, byłby
na tyle młody, by móc ułożyć sobie satysfakcjonujące go życie zawodowe w
cywilu. Bez wątpienia mundur nobilituje. Dla wielu to oznaka
awansu społecznego, z którą niełatwo się po tych 12 latach rozstać. Ale
jest wiele mundurów z orzełkiem na piersi, które można nosić i służyć w
ten sposób krajowi. Oczywiście ogromna w tym rola państwa oraz
tego jak traktuje weteranów i jak im pomaga w adaptacji do życia w
cywilu, ale to już temat na kiedy indziej.
Jest
jednak jeden argument, który podnoszony przez przeciwników „planu
12-letniego” zasługuje na uwagę. Argumentem tym jest ogólnie panujący w
Wojsku Polskim … nepotyzm. Awans do korpusu podoficerskiego nie
zawsze zależy (a według niektórych prawie nigdy) od wiedzy, zdolności i
umiejętności żołnierza, a od tego czyim jest synem, siostrzeńcem czy
sąsiadem. Nepotyzm uniemożliwia wielu zdolnym, pracowitym i
oddanym służbie szeregowym spełnienie swojego marzenia o karierze
podoficera (a może nawet oficera) poprzez obsadzanie i tak już
ograniczonych ilościowo etatów podoficerskich kandydatami z klucza
„rodzinno-przyjacielskiego”. Nepotyzm w Wojsku Polskim to zjawisko,
które w wielu przypadkach urosło już do rangi patologii i jako takie
powinno być piętnowane i zwalczane.
Wszystkim, nawet tym, którzy
jedynie pobieżnie zetknęli się z wojskiem, doskonale znane jest pojęcie
„plecak”. To ktoś, komu karierę w wojsku, awans czy nawet dodatkowe
kursy i szkolenia zapewnia nie ciężka praca, wytrwałość i upór, ale…
rodzina na wysokim stanowisku. To jest – moim zdaniem – zjawisko, o
którym należy mówić przy każdej nadarzającej się okazji. Zamiast
toczyć narodowe spory na temat tego czy korpus szeregowych powinien
odchodzić do cywila po 12-stu czy 15-stu latach, należy skupić się na
walce o gruntowne zmiany systemowe w resorcie. O zmianę
mentalności tak decydentów, jak i tych, o których losie się decyduje.
Sytuacje, gdy w chwili ogłoszenia naboru na kurs podoficerski, czy do
studium oficerskiego wszystkie miejsca są już z góry obsadzone przez
„przywiezionych w teczkach” kandydatów zakrawa na paranoję. Relikt
najciemniejszych lat poprzedniego ustroju. W armii pretendującej do
miana wojska europejskiego, nowoczesnego i profesjonalnego, nie powinny
mieć miejsca.
Etatów podoficerskich nigdy oczywiście nie starczy
dla wszystkich starszych szeregowych, ale należy robić wszystko, aby
dostali je ci najlepsi, bo tylko oni zapewnią odpowiednio wyszkolone i
zmotywowane nowe pokolenia „Indian”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz