niedziela, 16 października 2016

Wołyń...

„Wołyń” obejrzałem podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni. Był to ostatni pokaz tego filmu i jeden z ostatnich seansów filmowy całego festiwalu. A mimo to sala była wypchana po brzegi. Mało tego – podobno dzień wcześniej chętnych do obejrzenia filmu było tak wielu, że ze względów bezpieczeństwa (w czasie festiwalu siedzenia w salach kinowych nie są numerowane – siada się wg zasady kto pierwszy ten lepszy) nie wszystkich wpuszczono na pokaz. Na sali kinowej zasiedli różni ludzie. Zarówno młodzież chcąca zobaczyć kolejny film Wojtka Smarzowskiego, którego kojarzą z „Drogówki”, byli stali bywalcy festiwalowi, którzy niejako zawodowo oglądają każdy film z konkursu, no i byli — mam wrażenie, że w większości — ludzie tacy jak ja, którzy przyszli obejrzeć opowieść o tragicznych wydarzeniach z naszej historii w tej ostatniej grupie byli zarówno młodzi, jak i starsi. Obok mnie siedziała kobieta, której wiek wskazywał na to, że mogła być świadkiem tamtych wydarzeń.

Już tylko to niech świadczy o tym, jaka ogromna potrzeba rozliczenia wydarzeń, o których opowiada film, tkwi w naszym społeczeństwie. Jak duże zainteresowanie wzbudza zarówno sam film, jak i historia, która opowiada. Ludobójstwo na Wołyniu to chyba jedyne z ważnych wydarzeń polskiej historii najnowszej, które będąc na oczywistym cenzurowanym w latach 1945-1989 nie doczekało się po odzyskaniu przez Polskę suwerenności należytego miejsca w historiografii obu narodów. Wynieśliśmy na piedestały Żołnierzy Wyklętych, oddaliśmy należyty hołd pomordowanym w Katyniu, pielęgnujemy pamięć o zwycięskiej wojnie z 1920 roku. Tymczasem od 25 lat na słowo „Wołyń” wszyscy odwracają wzrok i zmieniają temat. Mam czasami wrażenie, że więcej o zbrodniach UPA na ziemiach polskich – oczywiście odpowiednio podkolorowanych, politycznie podrasowanych i propagandowo ukierunkowanych opowiadały władze komunistyczne – chociażby piórem Jana Gerharda, autora „Łun w Bieszczadach”.

Tym bardziej reżyserowi filmu – Wojciechowi Smarzowskiemu, należą się wyrazy szacunku i uznania. Nie tylko za kunszt i warsztat filmowy, z jakim historia ludobójstwa na kresach została przez niego opowiedziana, ale przede wszystkim za odwagę w poruszeniu tego, zamiatanego przez wszystkich pod dywan, bolesnego i traumatycznego wciąż tematu.

W latach 1943-44 zamordowanych zostało na Wołyniu około 60 tysięcy Polaków oraz obywateli polskich innych narodowości. Zamordowanych w sposób bestialski, z niewyobrażalnym wręcz okrucieństwem, a jakby tego było mało, to tragizm ich losu pogłębia fakt, że zostali również zapomniani. Ten film ma nam – pokoleniu obrazkowemu – mało już czytającemu, przypomnieć o tych wydarzeniach. Pokazać ten świat, którego już nie ma, który został rozrąbany siekierami, spłonął w spalonych stodołach i zginał rozniesiony na widłach. Film jest pierwsza w polskiej kinematografii próbą rozliczenia tamtych wydarzeń, opowiedzenia o nich tak jak to miało miejsce, bez udziwnień, ubarwień i przemilczeń.

Film jest mocny. Wbija w fotel i wali obuchem w głowę. Po jego zakończeniu, gdy na ekranie leciały już końcowe napisy, wszyscy siedzieli na swoich miejscach w milczeniu. Do końca. Ostatni raz byłem świadkiem czegoś takiego na filmie „Kandahar” z 2001 roku opowiadającym o losie kobiet w rządzonym przez talibów Afganistanie.

Historia, którą opowiada Smarzowski, nie jest jednak historią samej rzezi wołyńskiej. Oczywiście tego filmu nie dało się zrobić i pokazać tych wydarzeń bez drastycznych scen mordów oraz okrucieństwa. Wbrew jednak obawom, film nimi nie epatuje, nie stara się zaszokować widza hektolitrami krwi oraz decybelami jęku mordowanych. Bestialstwo oprawców oraz dramat i cierpienie ofiar pokazane zostały, tak jak być pokazane powinny. Bez przemilczeń i cenzury, ale także bez przesady.

„Wołyń” to przede wszystkim jednak historia o tym, jak niewiele trzeba, aby ludzie, którzy przez lata byli sąsiadami, którzy razem pracowali, mieszkali, bawili się, żenili miedzy sobą, nagle się znienawidzili. Jak w imię abstrakcyjnych przecież tak dla prostych polskich chłopów, jak i ukraińskiej czerni, celów politycznych, można ustami polityków, wszelkiej maści trybunów ludowych i duchowieństwa umiejętnie sączyć i podsycać wzajemne niechęci, różnice, krzywdy, aż eksplodują one w postaci zwierzęcej chęci mordu własnych sąsiadów. Tak, ten film to także obraz tego, w co może przerodzić się skrajny nacjonalizm, gdy nad miłość do własnej ojczyzny przedłożymy nienawiść do sąsiadów. I jak ważne jest, aby takie idee i trendy nigdy nie wymknęły się spod kontroli. O tym jest ten film.

To także ukazane w pigułce losy całego naszego kraju podczas II wojny światowej. Widz towarzyszy bohaterom filmu od 1939 roku aż do przełomu lat 1944-45. Jest wiec przedwojenna sielanka polskiej i ukraińskiej wsi, jest rewelacyjnie moim zdaniem nakręcone sceny Września 1939 i upadek kraju, są kolumny niemieckich czołgów, polowania na Żydów, są sowieccy żołdacy oraz NKWD, zsyłki na Wschód, są też – jak to zwykle bywa — ludzie, którzy świetnie się w tych dramatycznych czasach odnajdują, potrafiąc niczym karaluch odnaleźć się w każdej sytuacji, podczepić pod każdą władzę i zrobić karierę u każdego okupanta.

Wołyń został nakręcony z ogromnym rozmachem. To, w przeciwieństwie do komiksowego nieco Miasta’44, film na wskroś naturalistyczny. Wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Od muzyki, języka, obyczajów, przyrody, przez sceny batalistyczne, obyczajowe, aż po realistycznie pokazane sposoby mordowania. Widz ma wrażenie, że uczestniczy we wszystkich wydarzeniach przedstawionych w filmie. Zarówno w tych radosnych kolorowych i roztańczonych, jak i tych traumatycznych, krwawych i bestialskich.

A uczestniczy w nich poprzez główną postać opowiadanej historii, którą w filmie jest kobieta. Młoda Polka zakochana w ukraińskim chłopcu, wydana za mąż za bogatego chłopa – Polaka, mieszkająca w polskiej wsi, ale mówiąca z ukraińskim zaśpiewem. Taki archetyp kresowianki. To właśnie jej oczami – kobiety z dzieckiem na ręku obserwujemy to, co działo się na Wołyniu. To ona, wędrująca przez wymordowane wioski, pośród trupów i krwi, chroniąca się przez własnymi sąsiadami wśród żołnierzy niemieckich jest naszą przewodniczką po tym zamordowanym świecie.

Zamordowanym w sposób niesłychany. Zamordowanym w sposób bestialski. Bo tu właśnie o to bestialstwo chodzi. To, co wyprawiali na Wołyniu rezuni, wspierani przez ukraińską czerń, jest w dzisiejszych czasach, dla współczesnego człowieka z jego cywilizowanym systemem wrażliwości tak niewyobrażalne i tak abstrakcyjne, że gdy parę lat temu, w Australii opowiedziałem jednej ze znajomych, która zawsze wykazywała zainteresowanie naszą częścią Europy, twierdząc, że ma prusko-polskie korzenie, o Wołyniu i o zbrodniach oraz okrucieństwie banderowców przytaczając jako przykład jeden ze sposobów znęcania się nad ofiarami, mianowicie o zaszywaniu żywego kota w brzuchu ciężarnej kobiety, to jedyne co była w stanie powiedzieć to: „Ależ ten kot musiał być przerażony”. Początkowo zdębiałem i próbowałem jej tłumaczyć, że to nie o tego przeklętego kota chodzi, ale po chwili zrozumiałem, że sama zbrodnia, a zwłaszcza sposób zamordowania tej ciężarnej kobiety jest dla niej tak abstrakcyjny, że ona tego sobie po prostu nie wyobraża. Zanotowała tylko tego kota zaszytego żywcem w brzuchu.

Bo na upartego, mając nawet średnie pojęcie o historii, można zrozumieć „racje stanu” Ukraińców, których dążenie do posiadania własnego państwa wykluczało współistnienie z narodem polskim, można zrozumieć powody, które nimi kierowały w opracowaniu planu eksterminacji polskich mieszkańców Wołynia. Można „na upartego” zrozumieć chęć eksterminacji jednej grupy etnicznej przez druga, bo to zdarzało się od zarania ludzkości i jeszcze kilka tysięcy lat się zdarzać będzie, ale nie można, a przynajmniej ja nie mogę, nie potrafię zrozumieć okrucieństwa, z jakim Ukraińcy mordowali Polaków. Niemcy i Sowieci przy swoim wyrachowaniu i polityce eksterminacyjnej wobec Polaków przynajmniej zabijali sprawnie — szubienica albo kula w łeb. Ukraińcy napawali się cierpieniem ofiar, ofiar, które były nierzadko ich bliskimi sąsiadami, były często dziećmi tak małymi, że nie rozumiały tego, co się dzieje. Gdyby UPA stawiała mieszkańców wiosek wołyńskich pod ścianami stodół i ich po prostu rozstrzeliwała, to nie byliby ani gorsi, ani lepsi od Niemców i Sowietów. Byliby tacy sami. To, co jednak czyni rzeź wołyńską tak strasznie traumatycznym wydarzeniem w historii obu narodów jej bestialstwo, Jak mówi jedna z bohaterek filmu: „gorsi niż zwierzęta, bo zwierzęta się nie znęcają... ”

Nasze narody, polski i ukraiński, mają bardzo trudną historię. Historie burzliwa i krwawą. Na polach bitwy pod Beresteczkiem, gdzie został zmiażdżony bunt Chmielnickiego, do dzisiaj można znaleźć czaszki poległych Kozaków. Bitwa pod Batohem natomiast, a zwłaszcza to, co zrobili Ukraińcy z jeńcami, śmiało może nosić miano sarmackiego Katynia. Takie przykłady z historii można mnożyć Wydarzenia z Wołynia to niejako ukoronowanie tej wieloletniej wzajemnej nienawiści i niechęci.

Potrzeba takiego katharsis jak ten film, aby zacząć rozmawiać, albo wydarzenia takie już nigdy się nie powtórzyły a wynikająca z historii niechęć i żal wreszcie zniknęły. Czy film warto zobaczyć? Zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Chociażby dlatego, że jest to pierwszy obraz traktujący o jednym z najtrudniejszych i niełatwych wydarzeń w naszej i naszego sąsiada, historii. Dlatego też film „Wołyń” powinien zobaczyć każdy. To na niego powinny chodzić szkoły. Bo to nie tylko opowieść o wielkiej tragedii, to także przestroga przed tym, do czego mogą doprowadzić ekstremizmy w dążeniu do nawet najbardziej szlachetnych, celów. I jak niewiele trzeba, aby człowiek człowiekowi rozpętał piekło na ziemi i jak wiele wody musi później w rzekach Wołynia upłynąć, aby zadane rany się zagoiły.