sobota, 26 lipca 2014

Karbala - the movie

Wszyscy się tak ostatnio kręceniem filmu "Karbala" zachwycają, City Hall na Żeraniu, Topa w mundurze itd..., a czyż nie miało być tak, że zdjęcia miały być gdzieś w Egipcie kręcone, kapitana Kaliciaka miał grać Dorociński, dowódcę Bułgarów Hristo Shopov, znany z roli Piłata w "Pasji" Mela Gibsona. Pięknie miało być. Batalistycznie i z rozmachem.

Coś mi sie wydaje jednak, że to co powstaje teraz, to taka wersja budget "Karbali" gdzie zamiast scen batalistycznych paru aktorów siedząc w dekoracjach z kartongipsu wyrazem twarzy pokaże, jak bardzo są wyobcowani przez Arabów. Obym się mylił....

niedziela, 20 lipca 2014

Cel zniszczony


Gdy 10 lat temu po raz pierwszy opuszczałem Europe na pokładzie samolotu był to właśnie samolot należący do Malaysia Airlines. Lot do Kuala Lumpur zaczynałem, co prawda we Frankfurcie nad Menem nie w Amsterdamie, ale trasa przelotu był podobna. Ukraina była wtedy dość spokojnym państwem, nikt do nikogo nie strzelał, nie było separatystów, terrorystów czy zielonych ludzików. Zresztą dla pasażera na pokładzie Boeinga czy Airbusa lecącego na wysokości 10km nad ziemią to, co dzieje się na dole jest czymś bardzo odległym i nierealnym. Kilkukrotnie później przelatywałem nad Afganistanem, nad którym, mimo toczącej się od 2001 roku wojny wciąż latają cywilne samoloty pasażerskie. Fakt, że przelatujemy właśnie nad Bagram, Kabulem czy Mazar-i-Sharif nie wzbudza w pasażerach większych emocji. Co najwyżej przelotne, zainteresowanie, które nie trwa dłużej niż wybór kolejnego filmu z pokładowej filmoteki czy poproszenie stewardessy o koc i poduszkę. 

 Po zestrzeleniu w czwartek malezyjskiego Boeinga 777 nad wschodnią Ukrainą podniosły się krzyki i protesty, co samolot pasażerski robił nad terenami, na których toczą się walki i zestrzeliwane są wojskowe statki powietrzne? Ano leciał zgodnie z planem lotu do Kuala Lumpur. Niestety nikt, ani organizacje międzynarodowe, ani władze Ukrainy nie zamknęły tego obszaru dla cywilnego lotnictwa. Mimo toczących się walk wszystko, co lata powyżej FL320 (pułap 32000 stóp – jakieś 9750m) mogło spokojnie, legalnie i (podobno!) bezpiecznie operować. MH17 w chwili trafienia rakietą przeciwlotniczą leciał na wysokości 33000 stóp, a więc 1000 stóp powyżej dolnej granicy „bezpieczeństwa”. Nie był to zresztą pierwszy lot samolotu pasażerskiego nad terenami walk we wschodniej Ukrainie od momentu wybuchu konfliktu. Samoloty pasażerskie latają na swoich liniach regularnie, a wiec przed feralnym 17. lipca nad Ukrainą odbyło się wiele lotów oznaczonych w rozkładzie lotów, jako MH17 a także zapewne wiele lotów innych przewoźników.

 Zwolennicy teorii spiskowych, zakamuflowanego rządu światowego, kosmitów w Strefie 51 oraz czarnych helikopterów zapewne się ze mną nie zgodzą, ale nie uważam, aby jakakolwiek frakcja zbrojna, ruch separatystyczny, czy też rząd celowo i z premedytacją podjął świadomą decyzje o zestrzelaniu pasażerskiego samolotu i planowym morderstwie kilkuset zupełnie obcych, przypadkowych ludzi.

Ktokolwiek w czwartek 17 lipca ”pociągnął za spust” i zestrzelił samolot malezyjskich linii lotniczych MH17 najprawdopodobniej nie wiedział, do czego strzela, albo uważał, że strzela do zupełnie innego, wrogiego samolotu. Z reguły tragedie tego typu nie są wynikiem jednego błędu czy jednej pomyłki. To zawsze jest wynik zbiegu różnych czynników okoliczności i decyzji różnych ludzi.

 Tak było 1 września 1983 roku nad Morzem Japońskim. Samolot Korean Air KAL007 lecący planowo z Nowego Jorku do Seulu z międzylądowaniem w Anchorage na Alasce zostaje zestrzelony przez sowiecki myśliwiec przechwytujący Su-15. 269 pasażerów i członków załogi (w tym członek Izby Reprezentantów USA) ginie na miejscu. Prowadzone w warunkach zimnowojennych międzynarodowe śledztwo opiera się jedynie na poszlakach i domysłach. Władze sowieckie początkowo wypierają się wszystkiego, potem twierdza, iż zestrzeliły samolot szpiegowski RC135, który naruszył ich przestrzeń powietrzną (samolot taki faktycznie tej nocy operował w okolicy). Dopiero w 1992 roku, po upadku bloku wschodniego Borys Jelcyn przekazuje stronie koreańskiej czarne skrzynki z lotu KAL007, które to Sowieci wydobyli z dna Morza Japońskiego… miesiąc po katastrofie. Przez 9 lat trzymali je w sejfie. Ponowne śledztwo, tym razem już z udziałem Rosjan, odkrywa prawdę. Koreańscy piloci (kapitan Chun Byung-In latał na liniach cywilnych przez 9 lat a przedtem przez 10 lat był pilotem koreańskich sił powietrznych) popełnili błąd nie włączając systemu nawigacji bezwładnościowej INS. Na całej trasie z Anchorage autopilot prowadził samolot na podstawie kompasu, co w rezultacie zaowocowało zejściem z kursu nad Kamczatkę, a następnie Sachalin. Tragedia była wiec efektem: błędu pilotów, przewrażliwienia sowieckiej obrony przeciwlotniczej w związku z obecnością w rejonie amerykańskiego samolotu szpiegowskiego (RC135 to nic innego jak przerobiony, również 4-silnikowy Boeing 707), do tego dodać należy także brak w działku myśliwca przechwytującego pocisków smugowych (ostrzegawczej serii z działka piloci nie mieli szans zauważyć) oraz specyfikę wyszkolenia sowieckich pilotów (Gienadij Osipowicz, który zestrzelił KAL007 widział i zidentyfikował samolot, jako 747, ale nie przekazał tego dowództwu, bo „nikt się go o to nie pytał”). Zarówno pasażerowie jak i piloci do samego końca nie wiedzieli, co się stało i dlaczego giną, aczkolwiek do momentu, gdy spadający kadłub rozpadł się na kawałki wszyscy byli przytomni. Dowództwo radzieckie przynajmniej częściowo uznało odpowiedzialność majora Osipowicza za całą sytuację i dlatego… nie otrzymał on przedterminowego awansu (na podpułkownika został awansowany później po odsłużeniu dłuższego czasu, jako major, a na pułkownika w momencie odchodzenia na emeryturę), a nagroda pieniężna była najniższa (200 rubli, podczas gdy inne osoby otrzymały, co najmniej 400) — nie wyciągnięto wobec niego żadnych konsekwencji, a Osipowicz do dzisiaj uważa, że zestrzelił samolot szpiegowski. 

 Pięć lat później, gdy jeszcze nie przebrzmiały echa tragedii nad morzem Japońskim, amerykański krążownik USS Vincennes bierze udział w operacji „Earnest Will” mającej na celu ochronę opuszczających Zatokę Perską tankowców przed atakami irańskich kutrów i kanonierek. Tocząca się od 1984 roku wojna iracko-irańska przeniosła się na wody Zatoki gdzie walczące strony atakują zmierzające do cieśniny Ormuz tankowce i statki handlowe. Sytuacja jest bardzo napięta. Rok wcześniej iracki pocisk Exocet zabił na pokładzie fregaty USS Stark 37 marynarzy, w kwietniu 1988 roku inna amerykańska fregata, USS Samuel B. Roberts wpadła na irańską minę. 3. Lipca 1988 roku USS Vincennes zmierza do portu w Bahrajnie, jednak ostrzelanie przez Irańczyków amerykańskiego śmigłowca sprawia, iż krążownik wdaje się w wymianę ognia z irańskimi kutrami atakującymi statki handlowe i tankowce. Załoga krążownika mimo pobytu w tak gorącym rejonie nigdy jeszcze nie brała udziału w walce. Podczas gdy Vincennes odgryza się kąsającym go kutrom Strażników Rewolucji z pobliskiego lotniska Bandar-e Abbas w południowym Iranie startuje do Dubaju Airbus A300 Iran Air lot 655. Na pokładzie jest 290 osób, a lot do leżącego po drugiej stronie Zatoki Perskiej Dubaju ma trwać 30 minut. Startujący samolot wychwytuje radar systemu AEGIS krążownika Vincennes i z jakiś powodów zostaje on wzięty za irański myśliwiec F-14 Tomcat. Siedmiokrotnie wzywany do identyfikacji na częstotliwościach wojskowych samolot nie odpowiada. Nie odpowiada również, gdy Vincennes wzywa go na alarmowych częstotliwościach cywilnych. Piloci co prawda słyszą: "niezidentyfikowany samolot lecący z prędkością 350 węzłów”, ale biorą to wezwanie, jako skierowane do krążącego w rejonie samolotu P-3 Orion (oni przecież lecą z prędkością 300 węzłów… tyle, że prędkości względem powietrza, podczas gdy krążownik podaje prędkość obiektu względem ziemi). Rozochocona i zestresowana walka z kutrami załoga, nie mająca tak naprawdę doświadczenia w prawdziwych sytuacjach bojowych widzi na radarze to, co spodziewa się widzieć – zmierzający w kierunku okrętu wrogi myśliwiec. Przestaje być ważne, że samolot się wciąż wznosi zamiast zniżać lot (co czyniłby samolot atakujący), a sam krążownik jest na wodach terytorialnych Iranu. Przekonany o bezpośrednim zagrożeniu dla okrętu i załogi kapitan wydaje rozkaz. W kierunku Airbusa startują dwa pociski rakietowe SM-2MR. Z 274 pasażerów (w tym 66 dzieci) i 16 członków załogi nie ocalał nikt. Istnieją opinie iż późniejszy zamach na samolot PanAm nad miasteczkiem Lockerbie był swoistym odwetem fundamentalistów muzułmańskich za zestrzelenie lotu 655.

 Jak było nad wschodnia Ukrainą? Mam nadzieję, że kiedyś się dowiemy. Kto popełnił błąd i na kogo spada bezpośrednia, a na kogo polityczna odpowiedzialność za śmierć prawie 300 niewinnych osób. Póki co obydwie strony konfliktu oskarżają się nawzajem wytykając sobie wzajemnie korzyści, jakie przeciwnik mógłby odnieść z zestrzelania samolotu pełnego emerytów wracających z wakacji, biznesmenów lecących w interesach oraz naukowców w drodze na konferencje. 

 Mnie zastanawia jedno. Jeżeli MH17 faktycznie zestrzeliliby Ukraińcy i prorosyjscy separatyści by o tym wiedzieli, to w tej chwili, na zaproszenie doniecko-donbasowych rebeliantów przy wraku pracowałyby wszystkie możliwe międzynarodowe i krajowe agencje i komisje, separatyści ustawiliby dodatkowe reflektory wokół wraku a bezpieczeństwa pilnowałyby słynne uśmiechnięte „zielone ludziki”.

 

 

czwartek, 10 lipca 2014

"Celem terroryzmu jest szerzenie terroru." - W.I. Lenin

Muzułmanie poczuli się zdradzeni przez cywilizację zachodnią w chwili, gdy ta zezwoliła na utworzenie państwa Izrael. Zostali zdradzeni (w ich mniemaniu) przez Zachód, a chwilę później upokorzeni w kolejnych wojnach przez Izrael i stąd ich nienawiść... To, co dzieje się teraz na Bliskim Wschodzie, to już od dawna nie jest wojna o wolności obywatelskie Palestyńczyków czy niezależność Strefy Gazy. To zwykła wojna z nienawiści.

Inna sprawa to różnice historyczno-kulturowe między nami i światem muzułmańskim, które sięgają czasu krucjat. Zauważcie, że etos rycerza europejskiego to walka pod sztandarem, z powiewającymi proporcami, na otwartym polu... Uczciwa bitwa z otwartą przyłbicą, w mundurach i z flagami (tak funkcjonuje Europa, tak my myślimy). Arabowie natomiast to twórcy asasynów, skrytobójców, zamachowców... i to jest ich styl walki (nie potępiając go ani nie pochwalając, trzeba zauważyć, że jest znacząco od naszego odmienny). My preferujemy walkę w polu, oni walkę skrytą i każda z kultur pogardza stylem tej drugiej strony. Tu są te różnice, które nakręcają wzajemną nienawiść. Nie tyle, że nienawidzimy wroga, ale dlatego, że pogardzamy jego sposobem walki.

Nigdy natomiast nie zrozumiem, co ludzie Zachodu mają do Izraela, który jako jedyny z krajów „Zachodu” (w piłkę nożną grają w mistrzostwach Europy, a nie Azji Mniejszej) potrafi przejąć i zaadoptować strategię terrorystów i zastosować ją przeciwko nim samym. Szwendali się Żydzi po Europie – było źle, dostali własne państwo i kawałek pustyni, też źle. Przypominam, że to ONZ (czyli my!) im ten kawałek pustyni dała.

Izrael to kraj ukierunkowany na przetrwanie. Oni dobrze wiedzą, że ich pierwsza przegrana wojna będzie ich ostatnią. I nie będzie to okupacja, prześladowania czy wynarodowienie, ale eksterminacja i kolejny Holokaust. Ich kuzyni z pustyni potopią ich w Morzu Śródziemnym. Izraelczycy, mając świadomość tego, nie mogą sobie pozwolić na toczenie politycznie poprawnej wojny z terroryzmem. Oni muszą walczyć z terrorystami ich własnymi metodami. I dobrze wiedzą, jak to robić. Nie przejmują się tym, co o nich powie CNN czy BBC, WikiLeaks, Lekarze Bez Granic czy Liga Ochrony Przyrody. Robią to, co uważają za konieczne, aby zapewnić swoim obywatelom bezpieczeństwo. I robią to dobrze. Skutecznie.

Wszyscy terroryści na świecie wiedzą, że samolotów El Al się nie porywa! Nauczyli się tego na lotnisku w Entebbe i na pokładzie Sabeny w Tel Awiwie. Szczerze mówiąc, to właśnie my, Zachód, powinniśmy brać od nich lekcje, jak walczyć z terroryzmem. Bo koalicja po 10 latach zaangażowania w Afganistanie i Iraku osiągnęła co najwyżej naciągany remis, a Izrael otoczony przez wrogów trwa. Wojna jest paskudna, każda wojna jest paskudna, a ta, którą prowadzą terroryści, jest najpaskudniejsza ze wszystkich. Nie da się jej wygrać w białych rękawiczkach przy błysku fleszy i kamer. Czasami trzeba zniżyć się do poziomu terrorysty i przyj..bać mu tam, gdzie zaboli go najbardziej.

Jesienią 1985 roku w Libanie Hezbollah zabił jednego radzieckiego dyplomatę, a trzech wziął do niewoli. Funkcjonariusze radzieckich służb bezpieczeństwa porwali krewnego lidera Hezbollahu, wykastrowali, a następnie wsadzili klejnoty do gardła i zastrzelili. Ciało wysłano do terrorystów z dołączoną wiadomością, w której zagrożono, że jeśli dyplomaci nie zostaną wypuszczeni, taki sam los spotka innych członków terrorystycznej organizacji. Tak się walczy z terroryzmem. Jeżeli nie jesteśmy na to gotowi i brzydzimy się taką taktyką, to lepiej było nie ruszać się z domu. Zresztą brutalna i bezpardonowa walka z terroryzmem to nie tylko domena tego „bandyckiego” Izraela. Przypomnijcie sobie to, jak postępowała armia brytyjska z IRA. 1981 rok, więzienie Maze, Robert Sands, Derry, 1972, Krwawa Niedziela – mówi to komuś coś?

A że Izrael jest finansowany przez USA i żydowską diasporę na całym świecie? No i co z tego? A my to nie? A pieniądze na powstanie, wyszkolenie i wyposażenie naszej dumy narodowej, GROM-u, to kto dał? Totalizator Sportowy? Jak USA nam pomaga – to dobrze, jak Żydom – to źle? Filizofia Kalego. Natomiast takiej diaspory, jaką ma do dyspozycji na świecie Medīnat Yisrā'el, to im tylko pozazdrościć.

Od Izraela i IDF powinniśmy się my, jako stosunkowo małe państwo otoczone przez dużo większych sąsiadów (Rosja, Niemcy), uczyć, jak zapewnić sobie bezpieczeństwo. Bo w razie kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie to USA może kasę i sprzęt Izraelowi da, ale US Marines raczej na Synaju nie wyładują. I uwierzcie... u nas będzie podobnie, USS Ronald Reagan na Bałtyk nie wpłynie. Co najwyżej frachtowiec z amunicją... albo ładunkiem beretów.

wtorek, 8 lipca 2014

Walka z terroryzmem Izrael stajl

Różnica miedzy światem zachodnim, a Izraelem w walce z terroryzmem jest taka sama, jak między dwoma statecznymi panami jeżdżącymi do pracy na rowerach. Obydwu jacyś gnoje po kryjomu spuszczają codziennie powietrze z opon. Obydwaj głośno protestują, składają skargi, dzwonią na policję... jednak gdy to nie pomaga, to jeden z nich zaczaja się na łobuzów i spuszcza im taki łomot, że ich rodzona matka przez tydzień nie może poznać (przy okazji dostaje się też koledze tychże łobuzów, który akurat z nimi się zadawał), a drugi natomiast... no a drugi zaczyna wozić ze soba pompke do roweru.

Broń w domu, czyli mieć czy nie mieć

Cztery lata temu, w lipcu 2008 roku policja zarekwirowała, należącą do majora Waldemara Nowakowskiego, weterana Armii Krajowej, powstańca warszawskiego, inwalidę wojennego, kolekcję broni. 79-letni weteran przez ponad 50 lat zbierał starą broń z czasów II wojny i lat wcześniejszych. Jego okazała kolekcja eksponowana była w szkołach lub u majora w domu, gdzie zbiory oglądały nawet zorganizowane wycieczki. Major posiadał zaświadczenie, wydane jeszcze w okresie PRL przez Milicję Obywatelską, że posiadane eksponaty nie są bronią.

Walka o odzyskanie kolekcji trwała 4 lata i oparła się o Trybunał Praw Człowieka w Strassburgu, który w 2012 roku nakazał zwrot skonfiskowanych eksponatów. Realizacja wyroku trybunału, trwała z jakichś powodów, kolejne dwa lata i major Nowakowski odzyskał swoją kolekcje dopiero kilka miesięcy temu.

Przypadek majora Nowakowskiego i jego kolekcji to doskonały przykład jak wielki w Polsce panuje lęk przed posiadaniem przez obywateli broni palnej. Nawet, jeżeli są to jedynie pozbawione jakichkolwiek cech użytkowych kilkudziesięcioletnie eksponaty muzealne. Od zakończenia II wojny światowej polskie społeczeństwo było nie tylko sukcesywnie rozbrajane i pozbawiane jakiegokolwiek dostępu do broni palnej, ale również dość skutecznie przekonywane przez rządzących wówczas Polską, iż broń palna zwykłemu obywatelowi jest najzupełniej niepotrzebna, zbędna, a wręcz jest dla niego zagrożeniem. W rezultacie wyrosły pokolenia przekonane, że broń palna w zwykłym domu to coś, co ogląda się jedynie w filmach. Broń w rękach praworządnego obywatela stała się w świadomości społecznej abstrakcją. Daliśmy się rozbroić nie tylko fizycznie, ale również mentalnie.

Efekt? W ilości posiadanej broni palnej na 100 mieszkańców, Polska jest na 142. miejscu na świecie. To 36. lokata… od końca! Na 100 Polaków przypada 1,3 sztuki broni. Z naszych bezpośrednich sąsiadów słabiej uzbrojeni są jedynie Litwini (0,7 sztuki broni na 100 obywateli). Więcej broni znajdziemy oczywiście u Rosjan (8,6 sztuki broni na 100 obywateli), Niemców (aż 30,3), Czechów (16,3), a nawet Białorusinów (7,3). Według stanu z 2006 roku Siły Zbrojne RP posiadały 2257500 sztuk broni palnej (suma wszystkiego, wliczono także karabiny wyprodukowane w okresie II wojny światowej). Pozwala to na wydanie, w razie wojny, jednej sztuki broni na osobę ok. 9 proc. ludności Polski, w wieku produkcyjnym.

Mimo nowelizacji Ustawy o broni i amunicji oraz odradzającej się powoli świadomości obywateli w temacie dostępu do broni palnej jest to wciąż niejako temat tabu. Zdobycie pozwolenia na broń przez praworządnego, niekaranego, zdrowego psychicznie obywatela, mimo iż teoretycznie możliwe, wymaga nadal sporych pieniędzy, wytrwałości, cierpliwości oraz szczęścia.

Leży również edukacja w zakresie dostępu oraz użytkowania broni palnej. Liga Obrony Kraju zajmuje się przede wszystkim… kursami na prawo jazdy, reaktywowane Bractwa Kurkowe to raczej grupy rekonstrukcji historycznej, a mój nauczyciel od przysposobienia obronnego w liceum nazwał swój przedmiot „Przysposobienie Obronne (Obrona Cywilna)” i skupiwszy się na tym drugim członie nazwy szkolił nas z wiązania temblaków. Broni nie widzieliśmy nawet na zdjęciu. Nie wiem jak to wygląda teraz (moje lata licealne to połowa lat 90-tych XX wieku), ale wątpię, aby na lekcjach uczniowie uczyli się rozkładać i składać AKMS jak to ma miejsce w Rosji.

Nikt przy zdrowych zmysłach oczywiście nie oczekuje (jak to sugerują przeciwnicy dostępu do broni) wprowadzenia w Polsce regulacji na wzór amerykański. Inna kultura, inne tradycje, inny świat. Nikt nie ma zamiaru paradować z Glockiem w kaburze przy pasie podczas zakupów w Biedronce czy wozić karabinu w olstrze przy motocyklu. Nikt również nie neguje konieczności ustawowego regulowania i kontroli dostępu do broni palnej. To w końcu nie jest wędka, rower czy siatka na motyle. Nie widzę jednak powodu, dla którego praworządny obywatel, który spełni wszelkie wymagania nie mógł w trybie administracyjnym otrzymać pozwolenia i kupić sobie pistoletu czy karabinu w celach sportowych, rekreacyjnych czy dla obrony.

Instytucję pozwolenia na broń na terenach Polski wprowadzili zaborcy. Jednakże nawet oni rozumieli konieczność posiadania przez zniewolonych i wiecznie wywołujących powstania Polaków broni do polowań czy samoobrony. Carska Rosja w obliczu wzrastającej przestępczości i rosnącej liczby napadów i rozbojów na terenie Królestwa Polskiego zliberalizowała w 1906 roku przepisy odnośnie posiadania broni. Polacy mogli bez pozwoleń kupować rewolwery i amunicje do nich, natomiast posiadacze zezwoleń mogli kupować każdą dostępną broń.

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę zachowana została instytucja „pozwolenia na broń”. Niemniej jednak była to decyzja administracyjna, wydawana przez starostę w oparciu o opinię policji. W praktyce uzyskanie pozwolenia na broń nie było kłopotliwe dla nikogo, kto nie był skazanym, włóczęgą, alkoholikiem, narkomanem czy chorym psychicznie.

Jako ciekawostkę można przytoczyć tutaj przypadek ojca, wspomnianego przeze mnie na początku, majora Nowakowskiego. Otóż kapitan Władysław Nowakowski (późniejszy major AK o pseudonimie „Żubr”) napadnięty w Warszawie przez bandytę postrzelił go. Po kilku dniach kapitana odwiedził prokurator, który chciał go tylko zapytać, czy pan kapitan zamierza złożyć prywatną skargę na napastnika.

Szerszy dostęp obywateli do broni palnej to również korzyść dla krajowego przemysłu obronnego. W chwili obecnej, przy tak znikomej ilości broni posiadanej przez Polaków cywilny rynek broni praktycznie nie istnieje. Fabryki takie jak radomski „Łucznik” muszą liczyć albo na zamówienia Wojska Polskiego, albo sprzedawać broń za granicę (przy wielu obostrzeniach regulujących międzynarodowy handel bronią), albo próbować przebić się na cywilnych rynkach zagranicznych. Szerszy dostęp Polaków do broni palnej, to więc także szansa dla rodzimego przemysłu.

Posiadanie broni palnej wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Wymaga sporej wiedzy i znajomości zasad bezpieczeństwa. Uczy ludzi kultury obchodzenia się z bronią palną i szacunku do niej. Buduje świadomość obywatelską. Nie zwiększy może, w jakiś znaczący sposób, potencjału obronnego kraju, ale dzięki szerszemu dostępowi do broni, a tym samym do wszelkiego rodzaju szkoleń i kursów strzeleckich tworzymy społeczeństwo świadome, odpowiedzialne, obyte z bronią i przygotowane do jej użycia w obronie Ojczyzny. Japoński admirał Isoroku Yamamoto powiedział kiedyś: „Inwazja na Stany Zjednoczone zakończy się porażką, bo każdy Amerykanin ma w domu broń i każdy z tych domów stanie się twierdzą.” W Polsce tych twierdz prawie nie ma.