niedziela, 27 kwietnia 2014

GROM na Ukrainę?

Czy fakt, że najczęściej spotykaną w Sieci reakcją na wieść o zatrzymaniu, przez prorosyjskich separatystów  na Ukrainie, członków misji OBWE (w tym polskiego oficera) jest: "Czemu politycy nie wysyłają GROM-u?" świadczy o braku wiedzy i naiwnosci politycznej Polaków? O tym, że nie rozumieją oni spraw związanych z bezpieczeństwem państwa?
Rozumieją. Czasami nawet lepiej niż decydenci. Więcej czytają, dokładniej śledzą wydarzenia, potrafią czytać miedzy wierszami i wyciągać wnioski.
Problem tkwi gdzie indziej.

Polacy, ci zwykli szarzy fejsbukowicze, po prostu bardzo potrzebują sukcesu. Nie wiem... dowartościowania, dowodu na to, że są z GROMu dumni nie na darmo... jakiegoś powodu do satysfakcji. Wiem, że to nie o to chodzi i że sytuacja jest bardziej skomplikowana (i oni też to wiedzą), ale ludzie po prostu chcą przeżyć moment, w którym światu opada szczęka na wieść o tym, że Polska okazała się "krajem z jajami" i że zrobiła coś odważnego, śmiałego i odniosła sukces. Chcą sukcesu na miare akcji Izraelczyków z Entebbe i remisu na Wembley. Czegoś, co da im poczucie, że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi,  żyja w silnym państwie. W państwie, które nie przeprasza za to, że istnieje. Jakkolwiek te marzenia są nierealne, to sytuacje taka, jak z polskim oficerem na Ukrainie są zapalnikiem, który te pragnienia pozwala artykuować. 
Pragnienie bycia z czegoś zwyczajnie dumnym jest tak wielkie, że przyćmiewa ludziom rozsądek. Ludziom tak bardzo dzisiaj brakuje poczucia, że ich kraj potrafi tupnąc nogą, że zapominają, o fakcie, że nie bardzo ma czym dziś tupać.

Od ładnych kilku lat promocja wojska opiera się w Polsce głównie na "specjalsach". Zrobiliśmy sobie z Wojsk Specjalnych logo na plakat rekrutacyjny i napis na dropsa (znaczy krówkę), a teraz dziwimy sie, że zwykli zjadacze chleba i ogadacze Teleekspressu widzą w tych, tak reklamowanych SOF złoty środek na wszelkie problemy.

No i wbrew pozorom Polacy nie zapomnieli o śmierci Piotra Stańczaka.

sobota, 26 kwietnia 2014

O butach, mundurach i kombinezonach


Na gali wręczenia „Buzdyganów”, jeden z laureatów, paramedyk JWK Lubliniec, "Wir" pojawił się w wyjściowym mundurze i czarnych butach polowych, na grubej trekkingowej podeszwie. O to "nieregulaminowe obuwie" oraz "brak szacunku dla munduru" wybuchła w Sieci (oraz poza nią) prawdziwa batalia. Wszyscy się Wira o te nieszczesne trekkingi czepiają. Mnie natomiast zastanawia, czy na powitanie amerykańskich spadochroniarzy z 173. Brygady, gen. Lech Majewski (bądź co bądź Dowódca Generalny Rodzajów Sił Zbrojnych) do Świdwina przyleciał pilotując samolot osobiście, że na oficjalnej uroczystości o charakterze międzynarodowym wystąpił w kombinezonie jakby właśnie zza sterów Miga-21 wysiadł? Hełmofonu pod pachą tylko brakuje. I okularów w stylu TopGun.
Może i nawet tak było. Może sam CASĘ do Świdwina pilotował, ale jeżeli już, to mogli z drugim pilotem przynajmniej jednakowe podkoszulki ubrać.

To tyle w kwestii regulaminu i jego przestrzegania.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

28 lat po Czarnobylu



26 kwietnia 1986 w reaktorze jądrowym bloku energetycznego nr 4 elektrowni atomowej w Czarnobylu, w wyniku przegrzania reaktora doszło do wybuchu wodoru, pożaru, oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych. Była to największa katastrofa w historii energetyki jądrowej i jedna z największych katastrof przemysłowych XX wieku.



sobota, 19 kwietnia 2014

Fregaty


Tym, którzy tak bardzo wyśmiewają ORP "Kazimierz Pułaski" oraz ORP "Tadeusz Kosciuszko", jako złom przekazany przez Stany... to, co ostatnio odwiedziło port w Gdyni czyli turecka (Turcja to druga po USA armia NATO) fregata TCG "Gaziantep" to przecież nic innego jak stary amerykański USS "Clifton Sprague" (FFG-16)... fregata klasy Oliver Hazard Perry, która Amerykanie przekazali Turcji w 1997 roku.

Zdjęcie górne to TCG "Gaziantep"

Zdjęcie dolne to ORP "Tadeusz Kosciuszko"



ŚWIĄTECZNIE ;)

Wybucha wojna. Ogłaszają mobilizację. Niedźwiedź i zając, najlepsi kumple idą się stawić na komisję wojskową. Siadają razem na korytarzu, kolejni rekruci są przydzielani do odpowiednich jednostek. Nadeszła pora na niedźwiedzia. Po wejściu do pokoju generał pokazuje mu zdjęcie samolotu:

-Niedźwiedź, wiesz co to jest?
-Nie mam pojęcia, nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Na następnym zdjęciu widnieje czołg:
-A to, wiesz co to?
-Eee no to jest czołg.
-Wspaniale, a umiesz go obsłużyć?
-Niestety nie.
Wojskowy otwiera szafkę stojąca obok i wyjmuje karabin.
-A co powiesz mi o tym?
-AK 47, kaliber 7.62mm, szybkostrzelność teoretyczna...
-Dobrze, wystarczy, do piechoty.
Niedźwiedź wychodzi z pokoju, podbiega do niego zając:
-I jak było?
-Jestem w piechocie. Słuchaj na początku pokażą ci zdjęcia jakiegoś sprzętu. Mów , że nie wiesz co to jest. Na koniec wyjmą z jedynej tam stojącej szafy karabin. Powiedz, że umiesz z niego strzelać i będziemy razem w piechocie.
Przychodzi kolej zająca. Zdjęcie samolotu:
-Wiesz co to jest?
-Nie mam pojęcia.
Zdjęcie czołgu:
-A to?
-Też nie.
Zdenerwowany generał krzyczy:
-To co ty do cholery wiesz?!
-Wiem, że w szafie trzymacie kałacha.
-Dobrze zając, do wywiadu."

czwartek, 17 kwietnia 2014

Taktyczna broda


Podobno jej posiadanie blisko czterokrotnie zwiększa atrakcyjność w oczach płci przeciwnej, a jej głaskanie polepsza koncentrację oraz podnosi pewność siebie. Podobno dzięki niej łatwiej zlokalizować najbliższą górę, a rąbanie drzewa to pryszcz. Podobno Chuck Norris nie byłby tym, kim jest, gdyby jej nie miał.


Brodę bardzo często wymienia się wśród cech charakterystycznych muzułmanina. Wielu wyznawców islamu zapuszcza brodę, chcąc naśladować swego proroka – Mahometa. Włosy z jego brody to przecież najcenniejsze relikwie w tej religii. Trzy takie włosy przechowywane są na przykład w relikwiarzu w Kopule na Skale. Pewien meczet w Indiach został wybudowany tylko po to, by przechowywać w nim włosy z brody Mahometa. Bogobojni muzułmanie, którzy chcą naśladować proroka, mają jednak problem. Nie wiadomo bowiem, jak dokładnie wyglądał jego zarost. Stąd pojawiają się różnice dotyczące wzorca muzułmańskiej brody. Talibowie na przykład uważają, że zarostu nie należy golić. Dlatego też za ich panowania Afgańczycy musieli zapuszczać długie brody. Z kolei Bractwo Muzułmańskie zaleca swoim członkom noszenie eleganckiej, równo przyciętej bródki.

Po brodzie (czy raczej stylu, w jakim została przycięta), można było dawniej określić przynależność muzułmanina do danej grupy społecznej lub religijnej. Współcześnie różnice te coraz bardziej się zacierają. Noszenie brody uważane jest zwłaszcza wśród fundamentalistów za znak ortodoksji i wyraz przynależności do wspólnoty muzułmańskiej. Mieszkający w krajach Zachodu wyznawcy islamu często chcą w ten sposób okazać swą odrębność i tożsamość religijną. Nie wszyscy jednak muzułmanie noszą zarost, ponieważ – jak sami twierdzą – jej noszenie nie jest wymagane przez Koran. Niektórzy obawiają się, że ktoś mógłby uznać ich za ekstremistów i terrorystów, więc pozbywają się zarostu. Dzieje się tak zwłaszcza w krajach, w których toczy się konflikt między władzą a fundamentalistycznymi ugrupowaniami islamskimi. Wielu muzułmanów mieszkających w krajach zachodnich rozstało się z brodą po wydarzeniach z 11 września 2001 roku.

Dlaczego żołnierze walczący z talibami tak często noszą brody? Dlaczego, gdy myślimy o komandosach operujących w górach Hindukuszu, mamy przed oczami brodacza z karabinem?

Wszystko zaczęło się od amerykańskich żołnierzy wojsk specjalnych oraz operatorów CIA SAD, których zadaniem było przeprowadzanie operacji wywiadowczych, rozpoznanie czy wręcz współpraca z agentami wywiadu. Broda ułatwiała im wtopienie się w tłum. Byli anonimowi wśród rzeszy podobnych brodaczy. Czy dzięki zarostowi mieli oni większe poważanie wśród miejscowych? Zapewne, chociaż wątpię, czy było to regułą. Co prawda znane są przypadki, gdy przy spotkaniu ze starszyzną afgańskiej wioski żołnierze bez zarostu byli witani jako ostatni. Czy to wynika jednak z braku szacunku dla „ogolonych wojowników”? Myślę, że o wiele większe znaczenie ma fakt, iż dla większości ludów żyjących na Dalekim Wschodzie w takich spotkaniach niezmiernie istotną rolę odgrywa wiek rozmówców. Na przykład w Korei do normy należy zapytanie interlokutora o wiek, bo to, czy jest starszy czy młodszy warunkuje, jak będziemy się do niego zwracać. Pozorne faworyzowanie więc brodaczy może wynikać z założenia, że ci gładkolicy są po prostu młodzi i jako tacy powinni czekać na swoją kolej.

Po Amerykanach w krajach islamskich pojawili się komandosi innych krajów NATO i oni również szybko przyjęli zwyczaj niegolenia się. Obowiązujące specjalsów złagodzone zasady dotyczące wyglądu tylko to ułatwiały. Wchodziła więc tu w grę nie tylko moda czy praktyka operacyjna, lecz także wygoda i lenistwo. O chęci zrobienia na płci przeciwnej wrażenia prawdziwego mężczyzny, w odróżnieniu od gładkolicych naśladowców młodego aktora Zaca Efrona, nie wspomnę. Po operatorach wojsk specjalnych moda na nieregulaminowy zarost trafiła do misjonarzy z wojsk regularnych, zwłaszcza z tzw. bojówki. Nimi wbrew pozorom kierowała nie tyle chęć upodobnienia się do kolegów z jednostek specjalnych, ile raczej potrzeba odróżnienia się w ten sposób od tych, którzy misje spędzają głównie w bazach. Ot, taka demonstracja przynależności do Indian. Jak im to wyróżnianie się na tle reszty kontyngentu szło, to oczywiście zależało od tego, jak na to patrzyło dowództwo i jak restrykcyjnie były przestrzegane regulaminy. Wojsk regularnych przecież nie dotyczyły złagodzone przepisy o wyglądzie.

Po pewnym czasie nawet ci, którzy przez całą zmianę nosa z bazy nie wyściubiali, zaczynali hodować zarost. Ot, zawsze można było w domu się pochwalić, że było się na misji „Indianinem”, albo nawet sprzedać historyjkę o byciu jednym z „quiet professionals”. Sam słyszałem o co najmniej kilku przypadkach internetowego „podrywu na specjalsa”. Niektóre skuteczne, niektóre zabawne, niektóre po prostu żałosne. To jednak już temat na kiedy indziej.

Narodziła się moda. Może nie tyle narodziła, co odrodziła. Wiadomo przecież, że broda to nie wynalazek operacji „Iraqi Freedom” czy operacji „Enduring Freedom”. Brody noszono od zawsze. Nosili je wikingowie, rycerze, marynarze, piraci, wreszcie partyzanci. Co prawda nie była ona wtedy postrzegana jako element dekoracyjny, nie mówiło się o modzie. Była czymś normalnym, naturalnym. To dopiero na tle „ogolonego i wydepilowanego” przełomu XX i XXI wieku broda zaczęła być postrzegana jako coś niezwykłego i egzotycznego. Ale właśnie ten powrót do korzeni to również jedna z przyczyn popularności „taktycznej brody”.

Wojna, jak wszyscy wiemy, wyzwala w ludziach różne instynkty. Jednym z nich jest silne poczucie wspólnoty walczących żołnierzy. Poczucie przynależności do kasty „wojowników”. Mówią o sobie bracia, noszą takie same wyróżniające naszywki, niejednokrotnie nawiązujące do historycznych wojen i wypraw. Od tego już bardzo mały krok do nawiązywania do właśnie wikingów i krzyżowców (krzyż będący symbolem krucjat to dość popularna naszywka, tak samo zresztą jak „pirackie” naszywki Calico Jack czy te ze Świętym Michałem). Swojego czasu popularność w Internecie zdobyło nagraniem z Afganistanu, na którym norwescy żołnierze batalionu Telemark wznoszą okrzyk „Til Valhall”. Okrzyk wznoszony przez pradawnych wojowników, zanim ruszyli do śmiertelnego boju. Wojna wyzwala w ludziach wiele pierwotnych instynktów, a broda jest tylko jednym z tego przejawów.

Żyjemy dziś w wielkiej globalnej wiosce, dlatego trend noszenia brody błyskawicznie opanował cały świat. Wyszedł też daleko poza środowisko żołnierskie, misyjne czy wojenne. Istnieje w tej chwili nawet międzynarodowy klub posiadaczy „taktycznego owłosienia twarzy” – Tactical Beard Owners Club (TBOC), którego powstanie zainspirowane zostało właśnie brodatymi wojownikami z teatrów wojennych XXI wieku. Warunkiem przystąpienia jest oczywiście posiadanie pełnego owłosienia twarzy, ale ta broda nie może być zwyczajną brodą. To musi być broda „taktyczna”. Oznacza to, że jej posiadacz musi mieć w swoim życiorysie albo służbę wojskową, albo wykonywać pracę związaną z wojskiem lub służbami mundurowymi. Członkiem TBOC może zostać także ktoś, kto poświęca się związanemu z obronnością hobby. Jedno z haseł klubu głosi: „Jeżeli spotkasz brodatego weterana wojennego, to go słuchaj i się ucz. Bo broda to coś, co odróżnia mężczyzn od chłopców”.


Zdj. Scott Nelson/Getty Images


Wojna sklepowa

Jak ludzie mają przeżyć jakąkolwiek wojnę (lub chociażby stan wyjątkowy), skoro zamknięcie na jeden dzień wszystkich sklepów wywołuje u nich panikę, dezorientację i atawistyczny lęk przed brakiem mleka?
Happy Good Friday everyone!

środa, 16 kwietnia 2014

Wojna – słowo wymazane z pamięci?

Brytyjski polityk Enoch Powell powiedział kiedyś, że historia pełna jest wojen, o których każdy wiedział, że nie wybuchną. Gdy podpisywano traktat wersalski kończący I wojnę światową (zwaną wówczas wielka wojną – w końcu nikt nie wiedział, że jest dopiero pierwszą), zapewniano, że oto skończyła się ostatnia wojna w dziejach ludzkości. Zaledwie 20 lat później przez świat przetoczyła się kolejna, tym razem jeszcze większa batalia, która pochłonęła od 60 do 80 mln ludzkich istnień – II wojna światowa.


Mówi się, że od zakończenia II wojny światowej cieszymy się najdłuższym okresem pokoju w historii. Ale czy naprawdę po 1945 roku zapanował na świecie pokój? Czy ludzie nagle przestali ze sobą walczyć? Wszyscy wiemy, że świat wyszedł podzielony z powojennej pożogi. Zapanowała tzw. zimna wojna, w której dwa przeciwstawne ideologicznie bloki, głosząc pełne frazesów hasła o pokoju, nieustannie przygotowywały się do wojny. Jedna strona chciała za wszelką cenę bronić pokoju, druga o niego walczyć. I chociaż konflikt zbrojny ominął powojenną Europę, to wojny co rusz wybuchały przecież w innych zakątkach globu. Korea, Wietnam, Afganistan, Bliski Wschód, Afryka – to tylko te najbardziej znaczące „powojenne wojny” i tylko archiwa tajnych służb z tamtego okresu wiedzą, jak blisko byliśmy, aby te lokalne konflikty przerodziły się w kolejną światową hekatombę.

Chociaż wojna omijała Europę, to społeczeństwa nieustannie były ostrzegane przed groźbą jej wybuchu. Trzymano nas w poczuciu nieustannego zagrożenia atakiem z „tej drugiej strony” żelaznej kurtyny. Zbrojenia, manewry, przemarsze, defilady, pokazy siły i gotowości były w sumie na porządku dziennym, przynajmniej po naszej stronie muru. Młodzież szkolna uczyła się zakładania masek gazowych, zachowania w wypadku wybuchu jądrowego, rozpoznawania sygnałów alarmowych, lokalizacji najbliższych schronów itp. Funkcjonowały takie organizacje, jak Liga Obrony Kraju, która skupiała około 2 mln członków. Rozwijały się harcerstwo i sporty o charakterze obronnym. Panował pokój, ale wszyscy byli gotowi do wojny.

Przyszedł jednak rok 1989. Zburzono mury, świat ogarnęły euforia, przyjaźń i braterstwo. Zapanowała wolność. Groźba wybuchu światowego konfliktu odeszła w zapomnienie (z jakiegoś powodu tylko taka wojna jest traktowana przez Europejczyków jako wojna sensu stricto, reszta to konflikty lokalne, które „nas nie dotyczą”). Nawet toczący się, niejako za płotem, konflikt jugosłowiański z początku lat 90. nie był w stanie zaburzyć tej euforii. Odłożyliśmy miecze, zakopaliśmy topory, zredukowaliśmy armie, zdelegalizowaliśmy wojnę jako narzędzie polityki. Świat zachodni zajął się robieniem pieniędzy i oglądaniem reality show.

NATO, jako sojusz z założenia obronny, mający za zadanie wspólną obronę przed ewentualną agresją na któreś z państw członkowskich, stał się czymś w rodzaju światowego żandarma, reliktu poprzedniej epoki, który powoli zapominał, w jakim celu został powołany. Po prostu przestaliśmy wierzyć, że jakakolwiek wojna na Starym Kontynencie może jeszcze kiedyś wybuchnąć. Pojęcia takie, jak: konflikt zbrojny, inwazja, interwencja zbrojna czy ludobójstwo stały się terminami rodem z filmów, książek, gier komputerowych czy też, w najgorszym wypadku, padały z ust prowadzących telewizyjne serwisy informacyjne. Ale wtedy wystarczyło przecież zmienić kanał, prawda? Tak świat zrobił na przykład w 1994 roku podczas wydarzeń w Rwandzie. Wojna stała się pojęciem abstrakcyjnym i niekiedy wydaje mi się, że nawet sami wojskowi w armiach państw NATO przestali wierzyć, że ktoś im kiedyś każe załadować ostrą amunicję i wyśle w bój. Służba wojskowa została zredukowana do zawodu i coraz częściej padały hasła kwestionujące sens istnienia sił zbrojnych.

Sytuacja uległa nieco zmianie po 11 września 2001 roku. Świat nagle miał nowego wroga – terroryzm. Wroga niewidzialnego. Przeciwnika, który nie stawał do walki na polu bitwy i nie nosił mundurów, a mógł być wszędzie. Jednakże nawet wtedy, po tak tragicznych atakach, jak te w Nowym Jorku, Londynie czy Madrycie, nie myśleliśmy (lub nie chcieliśmy myśleć) o walce z terroryzmem, z Al-Kaidą, o interwencjach w Iraku i Afganistanie jak o wojnie. Ot, kolejna „misja stabilizacyjna”, tyle że na większą trochę skalę. Nawet odznaczenia, które mogli otrzymać walczący i ginący pod Hindukuszem żołnierze, były wyłącznie z puli „nadawanych w czasie pokoju”. Przecież nie toczymy wojny, lecz jedynie zaprowadzamy pokój. Wojna wciąż kojarzy nam się z zagonami pancernymi, partyzantką, okopami i atakami na bagnety. Taki jej obraz funkcjonuje w świadomości przeciętnego zjadacza europejskiego chleba i z racji swojego archaizmu traktowany jest jako coś abstrakcyjnego, co nigdy nie zdarzy się na kontynencie europejskim. Niewiele jest dziś w Europie krajów, które byłyby w stanie samodzielnie zapewnić sobie bezpieczeństwo i obronić przed ewentualnym atakiem.

Każdy kraj liczy w tej kwestii na „wszechmocne” NATO, które w przypadku ewentualnego (no i przecież jakże nieprawdopodobnego) zagrożenia przyjdzie zaatakowanemu z pomocą. Zapominamy jednak, że pozostałe państwa NATO po cichu liczą dokładnie na to samo, a wszyscy razem liczymy na USA (no może poza Francją). Europa nie jest już w stanie samodzielnie walczyć. Zapomnieliśmy, co to wojna i tak jak każdy kierowca myśli, że wypadki samochodowe zdarzają się innym, tak i my uważamy, że obce wojska z bronią na ulicach miast zdarzają się też tylko innym.


Dlatego ostatnie wydarzenia na Ukrainie i niespodziewana zbrojna interwencja Rosji na Krymie oraz będąca jej efektem faktyczna aneksja półwyspu przez Federację Rosyjską podziałały na Europę oraz USA jak kubeł zimnej wody. Uświadomiliśmy sobie nagle, że to, co oglądamy w relacjach telewizyjnych z egzotycznych zakątków świata, może się wydarzyć i dzieje tuż za granicą NATO. Spowodowało to nagłą debatę nad powrotem sojuszu do jego podstawowej roli, czyli wzajemnej obrony państw członkowskich. Zapadają pośpieszne decyzje o przesuwaniu wojsk na wschód, o wzmacnianiu kontyngentów, o dodatkowych samolotach, o zacieśnianiu współpracy, dodatkowych ćwiczeniach etc. Sojusz nagle ściąga pas, poprawia opinacze, zarzuca na ramię broń, która od lat leżała w magazynie, pręży pierś i stara się robić wrażenie silnego, zwartego i gotowego.

Paradoksalnie Rosja swoją akcją na Krymie oraz dyslokacją wojsk przy ukraińskiej granicy wyrządziła nam przysługę. Zwróciła uwagę społeczeństwa oraz (mam nadzieję) decydentów na fakt, że wojna nie jest zapomnianym reliktem przeszłości i dopóki wszyscy jednogłośnie i dobrowolnie nie zrezygnujemy z rozwiązań siłowych jako elementu polityki, to nawet pacyfiści muszą być uzbrojeni i gotowi do obrony. Że wbrew pozorom wojna może jednak zawitać i w nasze granice. Może nie dziś, nie jutro i nie za 10–20 lat, ale pokój to nie jest coś, co jest dane raz na zawsze. Nigdy tak nie było i nigdy nie będzie.

Nie wolno również pokładać wszystkich nadziei w pomocy sojuszników, albowiem, jak uczą doświadczenia z przeszłości, silny zawsze będzie trzymał z silnym, a słabemu pomoże tylko wtedy, gdy będzie miał w tym interes. Ale to już opowieść na inny dzień.

Hej, tam gdzieś znad czarnej wody, wsiada na koń kozak młody...

Najwyraźniej Ukraińcy, przynajmniej ci po tamtej stronie Dniepru nie identyfikują się z krajem zwanym Ukrainą. To że Rosja na Krymie nie poprzestanie, to było wiadome... jak już się ma Krym, to teraz trzeba załatwić sobie do niego dostep drogą ladową, nie? Po czorta Putinowi wyspa?
Teraz Donieck i Charków, a za chwile Dniepropietrowsk i cała wschodnia Ukraina będzie rosyjska... jak przed II wojną światowa. Rosja robi sobie rozbiór innego państwa, a świat "paczy"...

Tak to się zaczęło...

... znaczy zaczęło to się dużo wcześniej, ale to był pierwszy "namacalny" efekt:

"Komandosi fejsbuka"

Odkąd na Facebooku można założyć nie tylko konto osobiste, ale również fanpage, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać facebookowe strony o charakterze militarnym. W sieci jest mnóstwo mniej lub bardziej oficjalnych stron jednostek wojskowych, baz lotniczych, rodzajów sił zbrojnych, a nawet poszczególnych batalionów czy kompanii.


Jednak żadna z tych stron nie miałaby racji bytu, gdyby nie skupieni wokół niej użytkownicy, czyli fani. To oni, a raczej ich liczba i aktywność, stanowią o popularności danego fanpage’a. Wśród fanów są profesjonaliści związani z wojskiem czy przemysłem obronnym, byli i obecni żołnierze oraz zwykli pasjonaci wojskowości.


Pierwszy raz z pojęciem „miłośnicy militariów” spotkałem się jeszcze w czasach „Żołnierza Polskiego”, a więc w epoce zdecydowanie przedfacebookowej. Godzinami przesiadywali w sklepach militarnych, polowali na demobil, wymieniali się informacjami co, gdzie i za ile można kupić. Dla mnie byli wtedy zamkniętą grupą ludzi o ogromnej wiedzy na temat wojska, wyposażenia, umundurowania i historii.

Współcześni miłośnicy militariów dużo więcej czasu niż w sklepach z demobilem spędzają przed ekranami komputerów. Zakupy robią on-line. W sieci szukają też informacji, a na Facebooku – ludzi o podobnych zainteresowaniach.

To właśnie oni są najaktywniejsi na fanpage’ach spod szyldu „military”. To są „komandosi fejsbuka”. Są wszędzie. Na stronach polskich i zagranicznych, na tych oficjalnych i tych nieoficjalnych (które często zezwalają na większą swobodę wyrażania opinii). Można ich spotkać na stronach poważnych, prezentujących wartościowe i usystematyzowane treści, jak i tych, które jedynie hurtowo wrzucają zdjęcia (często nawet bez opisu), licząc na jak najwięcej „lajków”.

„Komandosi” potrafią na międzynarodowych forach walczyć o dobre imię polskich żołnierzy, do rozgrzania klawiatury dyskutując nad konfliktami i zaszłościami historycznymi. Cierpliwie tłumaczą reszcie świata, że nie każdy żołnierz z polską flagą na ramieniu i w kamuflażu multicam to operator GROM-u. Skutecznie promują polskie Siły Zbrojne na świecie. Słabość mają zwłaszcza do Wojsk Specjalnych. Zdjęcia GROM-u, Formozy czy komandosów z Lublińca, które prezentują polskie serwisy internetowe poświęcone wojsku, nieomal natychmiast trafiają na tureckie, amerykańskie, kanadyjskie czy australijskie fanpejdże. O specjalsach wiedzą wszystko. Potrafią zaskoczyć i zawstydzić nawet profesjonalistów. Gdy administrator oficjalnej strony jednej z polskich jednostek wojskowych zapytany przez fana o pewien element wyposażenia żołnierzy jednostki zasłonił się tajemnicą służbową, natychmiast jakiś inny fan udzielił informacji na temat owego elementu.

Właśnie. Dyskusje o wyposażeniu. „Fejsbukowi komandosi” potrafią przez kilka dni debatować na temat zegarka operatora z JWK czy typu latarki podwieszonej pod karabin GROM-owca. Czasami te dyskusje są pouczające, czasem zabawne, często jednak są irytujące i kładą cień na całą społeczność. Na przykład, gdy pada pytanie o rodzaj butów „tego żołnierza po lewej” pod bardzo wzruszającym zdjęciem Sebastiana Łukackiego, byłego żołnierza Jednostki Wojskowej Formoza, który po wypadku jeździ na wózku inwalidzkim.

Internetowi maniacy militariów to dość potężne grono osób, które mimo że niezorganizowane, to działa dość prężnie w facebookowej cyberprzestrzeni, i sprawia, że polski żołnierz, polski mundur i polska flaga są rozpoznawane i szanowane w tych zakątkach globu, które do niedawna jeszcze nie wiedziały, że Polska ma w ogóle armię. Szanowane i respektowane niejednokrotnie bardziej niż u nas w kraju. Ale to już opowieść na inną okazję.

No a potem już poleciało... wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy...


Mój pierwszy raz...

No to zaczynamy... przedruki moich felietonów z PZ oraz własne, głupie przemyślenia, które nigdzie indziej się nie nadają. Pełny profil juz wkrótce...