Wojna – słowo wymazane z pamięci?
Brytyjski polityk Enoch Powell powiedział kiedyś, że historia pełna
jest wojen, o których każdy wiedział, że nie wybuchną. Gdy podpisywano
traktat wersalski kończący I wojnę światową (zwaną wówczas wielka wojną –
w końcu nikt nie wiedział, że jest dopiero pierwszą), zapewniano, że
oto skończyła się ostatnia wojna w dziejach ludzkości. Zaledwie 20 lat
później przez świat przetoczyła się kolejna, tym razem jeszcze większa
batalia, która pochłonęła od 60 do 80 mln ludzkich istnień – II wojna
światowa.
Mówi się, że od zakończenia II wojny światowej cieszymy
się najdłuższym okresem pokoju w historii. Ale czy naprawdę po 1945
roku zapanował na świecie pokój? Czy ludzie nagle przestali ze sobą
walczyć? Wszyscy wiemy, że świat wyszedł podzielony z powojennej pożogi.
Zapanowała tzw. zimna wojna, w której dwa przeciwstawne ideologicznie
bloki, głosząc pełne frazesów hasła o pokoju, nieustannie przygotowywały
się do wojny. Jedna strona chciała za wszelką cenę bronić pokoju, druga
o niego walczyć. I chociaż konflikt zbrojny ominął powojenną Europę, to
wojny co rusz wybuchały przecież w innych zakątkach globu. Korea,
Wietnam, Afganistan, Bliski Wschód, Afryka – to tylko te najbardziej
znaczące „powojenne wojny” i tylko archiwa tajnych służb z tamtego
okresu wiedzą, jak blisko byliśmy, aby te lokalne konflikty przerodziły
się w kolejną światową hekatombę.
Chociaż wojna omijała Europę,
to społeczeństwa nieustannie były ostrzegane przed groźbą jej wybuchu.
Trzymano nas w poczuciu nieustannego zagrożenia atakiem z „tej drugiej
strony” żelaznej kurtyny. Zbrojenia, manewry, przemarsze, defilady,
pokazy siły i gotowości były w sumie na porządku dziennym, przynajmniej
po naszej stronie muru. Młodzież szkolna uczyła się zakładania masek
gazowych, zachowania w wypadku wybuchu jądrowego, rozpoznawania sygnałów
alarmowych, lokalizacji najbliższych schronów itp. Funkcjonowały takie
organizacje, jak Liga Obrony Kraju, która skupiała około 2 mln członków.
Rozwijały się harcerstwo i sporty o charakterze obronnym. Panował
pokój, ale wszyscy byli gotowi do wojny.
Przyszedł jednak rok
1989. Zburzono mury, świat ogarnęły euforia, przyjaźń i braterstwo.
Zapanowała wolność. Groźba wybuchu światowego konfliktu odeszła w
zapomnienie (z jakiegoś powodu tylko taka wojna jest traktowana przez
Europejczyków jako wojna sensu stricto, reszta to konflikty lokalne,
które „nas nie dotyczą”). Nawet toczący się, niejako za płotem, konflikt
jugosłowiański z początku lat 90. nie był w stanie zaburzyć tej
euforii. Odłożyliśmy miecze, zakopaliśmy topory, zredukowaliśmy armie,
zdelegalizowaliśmy wojnę jako narzędzie polityki. Świat zachodni zajął
się robieniem pieniędzy i oglądaniem reality show.
NATO, jako sojusz z założenia obronny, mający za zadanie wspólną
obronę przed ewentualną agresją na któreś z państw członkowskich, stał
się czymś w rodzaju światowego żandarma, reliktu poprzedniej epoki,
który powoli zapominał, w jakim celu został powołany. Po prostu
przestaliśmy wierzyć, że jakakolwiek wojna na Starym Kontynencie może
jeszcze kiedyś wybuchnąć. Pojęcia takie, jak: konflikt zbrojny, inwazja,
interwencja zbrojna czy ludobójstwo stały się terminami rodem z filmów,
książek, gier komputerowych czy też, w najgorszym wypadku, padały z ust
prowadzących telewizyjne serwisy informacyjne. Ale wtedy wystarczyło
przecież zmienić kanał, prawda? Tak świat zrobił na przykład w 1994 roku
podczas wydarzeń w Rwandzie. Wojna stała się pojęciem abstrakcyjnym i
niekiedy wydaje mi się, że nawet sami wojskowi w armiach państw NATO
przestali wierzyć, że ktoś im kiedyś każe załadować ostrą amunicję i
wyśle w bój. Służba wojskowa została zredukowana do zawodu i coraz
częściej padały hasła kwestionujące sens istnienia sił zbrojnych.
Sytuacja
uległa nieco zmianie po 11 września 2001 roku. Świat nagle miał nowego
wroga – terroryzm. Wroga niewidzialnego. Przeciwnika, który nie stawał
do walki na polu bitwy i nie nosił mundurów, a mógł być wszędzie.
Jednakże nawet wtedy, po tak tragicznych atakach, jak te w Nowym Jorku,
Londynie czy Madrycie, nie myśleliśmy (lub nie chcieliśmy myśleć) o
walce z terroryzmem, z Al-Kaidą, o interwencjach w Iraku i Afganistanie
jak o wojnie. Ot, kolejna „misja stabilizacyjna”, tyle że na większą
trochę skalę. Nawet odznaczenia, które mogli otrzymać walczący i ginący
pod Hindukuszem żołnierze, były wyłącznie z puli „nadawanych w czasie
pokoju”. Przecież nie toczymy wojny, lecz jedynie zaprowadzamy pokój.
Wojna wciąż kojarzy nam się z zagonami pancernymi, partyzantką, okopami i
atakami na bagnety. Taki jej obraz funkcjonuje w świadomości
przeciętnego zjadacza europejskiego chleba i z racji swojego archaizmu
traktowany jest jako coś abstrakcyjnego, co nigdy nie zdarzy się na
kontynencie europejskim. Niewiele jest dziś w Europie krajów, które
byłyby w stanie samodzielnie zapewnić sobie bezpieczeństwo i obronić
przed ewentualnym atakiem.
Każdy kraj liczy w tej kwestii na
„wszechmocne” NATO, które w przypadku ewentualnego (no i przecież jakże
nieprawdopodobnego) zagrożenia przyjdzie zaatakowanemu z pomocą.
Zapominamy jednak, że pozostałe państwa NATO po cichu liczą dokładnie na
to samo, a wszyscy razem liczymy na USA (no może poza Francją). Europa
nie jest już w stanie samodzielnie walczyć. Zapomnieliśmy, co to wojna i
tak jak każdy kierowca myśli, że wypadki samochodowe zdarzają się
innym, tak i my uważamy, że obce wojska z bronią na ulicach miast
zdarzają się też tylko innym.
Dlatego ostatnie wydarzenia na
Ukrainie i niespodziewana zbrojna interwencja Rosji na Krymie oraz
będąca jej efektem faktyczna aneksja półwyspu przez Federację Rosyjską
podziałały na Europę oraz USA jak kubeł zimnej wody. Uświadomiliśmy
sobie nagle, że to, co oglądamy w relacjach telewizyjnych z egzotycznych
zakątków świata, może się wydarzyć i dzieje tuż za granicą NATO.
Spowodowało to nagłą debatę nad powrotem sojuszu do jego podstawowej
roli, czyli wzajemnej obrony państw członkowskich. Zapadają pośpieszne
decyzje o przesuwaniu wojsk na wschód, o wzmacnianiu kontyngentów, o
dodatkowych samolotach, o zacieśnianiu współpracy, dodatkowych
ćwiczeniach etc. Sojusz nagle ściąga pas, poprawia opinacze, zarzuca na
ramię broń, która od lat leżała w magazynie, pręży pierś i stara się
robić wrażenie silnego, zwartego i gotowego.
Paradoksalnie Rosja
swoją akcją na Krymie oraz dyslokacją wojsk przy ukraińskiej granicy
wyrządziła nam przysługę. Zwróciła uwagę społeczeństwa oraz (mam
nadzieję) decydentów na fakt, że wojna nie jest zapomnianym reliktem
przeszłości i dopóki wszyscy jednogłośnie i dobrowolnie nie zrezygnujemy
z rozwiązań siłowych jako elementu polityki, to nawet pacyfiści muszą
być uzbrojeni i gotowi do obrony. Że wbrew pozorom wojna może jednak
zawitać i w nasze granice. Może nie dziś, nie jutro i nie za 10–20 lat,
ale pokój to nie jest coś, co jest dane raz na zawsze. Nigdy tak nie
było i nigdy nie będzie.
Nie wolno również pokładać wszystkich
nadziei w pomocy sojuszników, albowiem, jak uczą doświadczenia z
przeszłości, silny zawsze będzie trzymał z silnym, a słabemu pomoże
tylko wtedy, gdy będzie miał w tym interes. Ale to już opowieść na inny
dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz