poniedziałek, 28 listopada 2016

Rozkaz to rozkaz

Wojsko to instytucja ścisłe hierarchiczna, nie ma w niej miejsca na demokrację, głosowania czy dyskusje nad słusznością wykonywanych zadań. To właśnie,
w odróżnieniu od pospolitego ruszenia, gdzie „każdy szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie”, w ogromnej mierze decyduje o efektywności współczesnej armii i skuteczności prowadzonych działań zbrojnych.


Podstawowym obowiązkiem żołnierza jest wykonywać rozkazy przełożonych. Przełożonych, którzy również mają swoje rozkazy do wykonania i których również obowiązuje dyscyplina wojskowa. To tzw. łańcuch dowodzenia, w którym każdy element ma swoje miejsce i każdy ma określone zadania i kompetencje. O ile wykonywanie poleceń rodzaju „przynieś amunicję”, „obierz ziemniaki”, „stań na warcie”, czy też najpopularniejszy rozkaz we współczesnej armii: „czekaj na dalsze rozkazy”, nigdy nie stanowiły i nie stanowią problemu, to o tyle te związane z wykonywaniem podstawowych zadań bojowych, a więc bezpośrednio związane z eliminacją siły żywej nieprzyjaciela – mówiąc kuriozalnie, zabijaniem, wywołują największe dylematy i rozterki moralne.


W dzisiejszych czasach zabijanie na polu walki jest stosunkowo proste
i bezosobowe – jeżeli w ogóle można odbieranie komuś życia nazwać prostą czynnością. Żołnierze rzadko walczą twarzą w twarz w bezpośrednich starciach, do historii przeszły szarże na bagnety – dziś nawet strzelając z karabinu ciężko dostrzec do kogo i do czego się strzela. Prowadzi się ogień „w kierunku przeciwnika”, a nie do konkretnych osób. O uderzeniach z powietrza, czy artylerii rakietowej już nie wspomnę. Oczywiście nawet dzisiaj, na cyfrowym polu walki zdarzają się przypadki walki wręcz, walki w bliskim kontakcie, strzałów snajperskich do konkretnych osób. Są to jednak w skali całego konfliktu zbrojnego przypadki marginalne.


Kiedyś jednak, wojny prowadzono zgoła inaczej, przeciwnik był bliżej, był bardziej ludzki przez co trudniej było go zabić. Walki toczono na dużo bliższych dystansach. Gdy po bitwie pod Gettysburgiem (wojna secesyjna) zebrano z pobojowiska ponad 27 000 muszkietów, to okazało się, że  90% spośród nich było załadowanych, z czego znaczna część więcej niż jeden raz. Jeden
z muszkietów został załadowany aż 23-krotnie. Dlaczego? Opór przed odebraniem drugiej osobie był tak ogromny, a jednocześnie konsekwencje za niewykonanie rozkazu tak poważne, że żołnierze, stojąc w szeregu nie strzelali do wroga, a jedynie raz za razem ładowali swoje muszkiety, bądź udawali, że ładują po równie udawanym wystrzale.


Podobno nie ma większych pacyfistów na świecie niż żołnierze, który brali udział w wojnie. Oni widzieli jej piekło, oni byli jego uczestnikami i często robili rzeczy które stały w sprzeczności z ich sumieniem i ich człowieczeństwem. Wykonywali rozkazy, które miały w rezultacie doprowadzić do pokonania przeciwnika, a tak naprawdę musieli na czyjeś polecenie odbierać życie innym ludziom i to jeszcze starając się przeżyć i samemu nie zostać zabitym. A człowiek walczący o przetrwania i przeżycie zdolny jest do niewyobrażalnych rzeczy. Czy żołnierz ma prawo odmówić wykonania rozkazy powołując się na tę swoistą „klauzulę sumienia”?


Jak wspomniałem wcześniej wojna to piekło niewiele mające wspólnego z romantycznym obrazem jaki wpajają nam książki czy filmy (te ostatnie z kilkoma wyjątkami, ale o tym kiedy indziej). Jest to jednak od jakiegoś czasu „piekło uregulowane” – to znaczy zasady prowadzenia działań wojennych  obwarowane są konwencjami, umowami które to regulują warunki wzajemnego zabijanie się. Każdy zatem żołnierz, uczestnik konfliktu zbrojnego, który złożył przysięgę czym zobowiązał się do wykonywania rozkazów ma obowiązek wykonywania tychże poleceń. Tak działa wojsko i tylko tak może ono działać efektywnie.


Oczywiście człowiek, w tym przypadku żołnierz, to nie nieczuła maszyna do zabijania (chociaż tacy też się trafiają) i pewne rozkazy mogą w nim budzić opór i wywoływać rozterki. Tak u wielu ludzi niestety rodzi się PTSD, gdy wykonywane obowiązki żołnierskie stoją w bezpośrednim konflikcie wewnętrznym z naszym poczuciem człowieczeństwa. Jak długo jednak otrzymywane rozkazy nie wykraczają poza wspomniane ramy i regulacje dotyczące prowadzenia konfliktu zbrojnego, to wydający je powinien mieć pewność, że nie będą dyskutowane, przegłosowywane i kwestionowane.


Ta pewność to nie tylko spokój dowódców co do ciągłości w łańcuchu dowodzenia, to również, a może przede wszystkim, pewność współtowarzyszy broni, którzy z kolei wiedzą, że na polu walki żaden z kolegów nagle nie stwierdzi, że dany rozkaz leży w sprzeczności z jego poglądem na daną sytuacje i postanowi go zignorować.


Oczywiście temat jest dużo bardziej złożony i skomplikowany. Sztuka prowadzenia wojny to nie fizyka kwantowa – tu nie ma wzoru matematycznego na wszystko (chociaż na wiele rzeczy są). Są przypadki, w których ślepe wykonanie rozkazu przyniosło klęskę i są sytuacje, gdy omowa wykonania rozkazu okazała się trafną, chociaż z formalnego punktu widzenia naganną, potępioną i ukaraną decyzją. Nie należy również iść droga „niemiecką” – gdy po zakończeniu II wojny światowej 99% zbrodni wojennych i bandytyzmu żołnierzy Wermachtu oraz SS próbowano tłumaczyć i usprawiedliwiać „wykonywaniem rozkazów” – to są właśnie te przypadki, gdy żołnierz ma nie tylko prawo,
ale i obowiązek odmówić wykonania rozkazu do mordowania cywilów, do gwałcenia, rabowania wszelkiego wojennego bestialstwa.


To od wydającego rozkazy, od jego doświadczenia, charyzmy i zaufania jakim darzą go podwładni w bardzo dużej mierze zależy czy i jak zostaną one wykonane. Dobry dowódca nie tylko krzyczy „za mną” zamiast „naprzód”, on przede wszystkim słucha swoich żołnierzy, liczy się z ich zdaniem a jednocześnie jest na tyle stanowczy że jego rozkazy zawsze są i powinny być wykonywane. B na tym oparta jest skuteczność pojedynczego żołnierza, drużyny, plutonu kompanii a w rezultacie całej armii.


 


 




niedziela, 16 października 2016

Wołyń...

„Wołyń” obejrzałem podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni. Był to ostatni pokaz tego filmu i jeden z ostatnich seansów filmowy całego festiwalu. A mimo to sala była wypchana po brzegi. Mało tego – podobno dzień wcześniej chętnych do obejrzenia filmu było tak wielu, że ze względów bezpieczeństwa (w czasie festiwalu siedzenia w salach kinowych nie są numerowane – siada się wg zasady kto pierwszy ten lepszy) nie wszystkich wpuszczono na pokaz. Na sali kinowej zasiedli różni ludzie. Zarówno młodzież chcąca zobaczyć kolejny film Wojtka Smarzowskiego, którego kojarzą z „Drogówki”, byli stali bywalcy festiwalowi, którzy niejako zawodowo oglądają każdy film z konkursu, no i byli — mam wrażenie, że w większości — ludzie tacy jak ja, którzy przyszli obejrzeć opowieść o tragicznych wydarzeniach z naszej historii w tej ostatniej grupie byli zarówno młodzi, jak i starsi. Obok mnie siedziała kobieta, której wiek wskazywał na to, że mogła być świadkiem tamtych wydarzeń.

Już tylko to niech świadczy o tym, jaka ogromna potrzeba rozliczenia wydarzeń, o których opowiada film, tkwi w naszym społeczeństwie. Jak duże zainteresowanie wzbudza zarówno sam film, jak i historia, która opowiada. Ludobójstwo na Wołyniu to chyba jedyne z ważnych wydarzeń polskiej historii najnowszej, które będąc na oczywistym cenzurowanym w latach 1945-1989 nie doczekało się po odzyskaniu przez Polskę suwerenności należytego miejsca w historiografii obu narodów. Wynieśliśmy na piedestały Żołnierzy Wyklętych, oddaliśmy należyty hołd pomordowanym w Katyniu, pielęgnujemy pamięć o zwycięskiej wojnie z 1920 roku. Tymczasem od 25 lat na słowo „Wołyń” wszyscy odwracają wzrok i zmieniają temat. Mam czasami wrażenie, że więcej o zbrodniach UPA na ziemiach polskich – oczywiście odpowiednio podkolorowanych, politycznie podrasowanych i propagandowo ukierunkowanych opowiadały władze komunistyczne – chociażby piórem Jana Gerharda, autora „Łun w Bieszczadach”.

Tym bardziej reżyserowi filmu – Wojciechowi Smarzowskiemu, należą się wyrazy szacunku i uznania. Nie tylko za kunszt i warsztat filmowy, z jakim historia ludobójstwa na kresach została przez niego opowiedziana, ale przede wszystkim za odwagę w poruszeniu tego, zamiatanego przez wszystkich pod dywan, bolesnego i traumatycznego wciąż tematu.

W latach 1943-44 zamordowanych zostało na Wołyniu około 60 tysięcy Polaków oraz obywateli polskich innych narodowości. Zamordowanych w sposób bestialski, z niewyobrażalnym wręcz okrucieństwem, a jakby tego było mało, to tragizm ich losu pogłębia fakt, że zostali również zapomniani. Ten film ma nam – pokoleniu obrazkowemu – mało już czytającemu, przypomnieć o tych wydarzeniach. Pokazać ten świat, którego już nie ma, który został rozrąbany siekierami, spłonął w spalonych stodołach i zginał rozniesiony na widłach. Film jest pierwsza w polskiej kinematografii próbą rozliczenia tamtych wydarzeń, opowiedzenia o nich tak jak to miało miejsce, bez udziwnień, ubarwień i przemilczeń.

Film jest mocny. Wbija w fotel i wali obuchem w głowę. Po jego zakończeniu, gdy na ekranie leciały już końcowe napisy, wszyscy siedzieli na swoich miejscach w milczeniu. Do końca. Ostatni raz byłem świadkiem czegoś takiego na filmie „Kandahar” z 2001 roku opowiadającym o losie kobiet w rządzonym przez talibów Afganistanie.

Historia, którą opowiada Smarzowski, nie jest jednak historią samej rzezi wołyńskiej. Oczywiście tego filmu nie dało się zrobić i pokazać tych wydarzeń bez drastycznych scen mordów oraz okrucieństwa. Wbrew jednak obawom, film nimi nie epatuje, nie stara się zaszokować widza hektolitrami krwi oraz decybelami jęku mordowanych. Bestialstwo oprawców oraz dramat i cierpienie ofiar pokazane zostały, tak jak być pokazane powinny. Bez przemilczeń i cenzury, ale także bez przesady.

„Wołyń” to przede wszystkim jednak historia o tym, jak niewiele trzeba, aby ludzie, którzy przez lata byli sąsiadami, którzy razem pracowali, mieszkali, bawili się, żenili miedzy sobą, nagle się znienawidzili. Jak w imię abstrakcyjnych przecież tak dla prostych polskich chłopów, jak i ukraińskiej czerni, celów politycznych, można ustami polityków, wszelkiej maści trybunów ludowych i duchowieństwa umiejętnie sączyć i podsycać wzajemne niechęci, różnice, krzywdy, aż eksplodują one w postaci zwierzęcej chęci mordu własnych sąsiadów. Tak, ten film to także obraz tego, w co może przerodzić się skrajny nacjonalizm, gdy nad miłość do własnej ojczyzny przedłożymy nienawiść do sąsiadów. I jak ważne jest, aby takie idee i trendy nigdy nie wymknęły się spod kontroli. O tym jest ten film.

To także ukazane w pigułce losy całego naszego kraju podczas II wojny światowej. Widz towarzyszy bohaterom filmu od 1939 roku aż do przełomu lat 1944-45. Jest wiec przedwojenna sielanka polskiej i ukraińskiej wsi, jest rewelacyjnie moim zdaniem nakręcone sceny Września 1939 i upadek kraju, są kolumny niemieckich czołgów, polowania na Żydów, są sowieccy żołdacy oraz NKWD, zsyłki na Wschód, są też – jak to zwykle bywa — ludzie, którzy świetnie się w tych dramatycznych czasach odnajdują, potrafiąc niczym karaluch odnaleźć się w każdej sytuacji, podczepić pod każdą władzę i zrobić karierę u każdego okupanta.

Wołyń został nakręcony z ogromnym rozmachem. To, w przeciwieństwie do komiksowego nieco Miasta’44, film na wskroś naturalistyczny. Wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Od muzyki, języka, obyczajów, przyrody, przez sceny batalistyczne, obyczajowe, aż po realistycznie pokazane sposoby mordowania. Widz ma wrażenie, że uczestniczy we wszystkich wydarzeniach przedstawionych w filmie. Zarówno w tych radosnych kolorowych i roztańczonych, jak i tych traumatycznych, krwawych i bestialskich.

A uczestniczy w nich poprzez główną postać opowiadanej historii, którą w filmie jest kobieta. Młoda Polka zakochana w ukraińskim chłopcu, wydana za mąż za bogatego chłopa – Polaka, mieszkająca w polskiej wsi, ale mówiąca z ukraińskim zaśpiewem. Taki archetyp kresowianki. To właśnie jej oczami – kobiety z dzieckiem na ręku obserwujemy to, co działo się na Wołyniu. To ona, wędrująca przez wymordowane wioski, pośród trupów i krwi, chroniąca się przez własnymi sąsiadami wśród żołnierzy niemieckich jest naszą przewodniczką po tym zamordowanym świecie.

Zamordowanym w sposób niesłychany. Zamordowanym w sposób bestialski. Bo tu właśnie o to bestialstwo chodzi. To, co wyprawiali na Wołyniu rezuni, wspierani przez ukraińską czerń, jest w dzisiejszych czasach, dla współczesnego człowieka z jego cywilizowanym systemem wrażliwości tak niewyobrażalne i tak abstrakcyjne, że gdy parę lat temu, w Australii opowiedziałem jednej ze znajomych, która zawsze wykazywała zainteresowanie naszą częścią Europy, twierdząc, że ma prusko-polskie korzenie, o Wołyniu i o zbrodniach oraz okrucieństwie banderowców przytaczając jako przykład jeden ze sposobów znęcania się nad ofiarami, mianowicie o zaszywaniu żywego kota w brzuchu ciężarnej kobiety, to jedyne co była w stanie powiedzieć to: „Ależ ten kot musiał być przerażony”. Początkowo zdębiałem i próbowałem jej tłumaczyć, że to nie o tego przeklętego kota chodzi, ale po chwili zrozumiałem, że sama zbrodnia, a zwłaszcza sposób zamordowania tej ciężarnej kobiety jest dla niej tak abstrakcyjny, że ona tego sobie po prostu nie wyobraża. Zanotowała tylko tego kota zaszytego żywcem w brzuchu.

Bo na upartego, mając nawet średnie pojęcie o historii, można zrozumieć „racje stanu” Ukraińców, których dążenie do posiadania własnego państwa wykluczało współistnienie z narodem polskim, można zrozumieć powody, które nimi kierowały w opracowaniu planu eksterminacji polskich mieszkańców Wołynia. Można „na upartego” zrozumieć chęć eksterminacji jednej grupy etnicznej przez druga, bo to zdarzało się od zarania ludzkości i jeszcze kilka tysięcy lat się zdarzać będzie, ale nie można, a przynajmniej ja nie mogę, nie potrafię zrozumieć okrucieństwa, z jakim Ukraińcy mordowali Polaków. Niemcy i Sowieci przy swoim wyrachowaniu i polityce eksterminacyjnej wobec Polaków przynajmniej zabijali sprawnie — szubienica albo kula w łeb. Ukraińcy napawali się cierpieniem ofiar, ofiar, które były nierzadko ich bliskimi sąsiadami, były często dziećmi tak małymi, że nie rozumiały tego, co się dzieje. Gdyby UPA stawiała mieszkańców wiosek wołyńskich pod ścianami stodół i ich po prostu rozstrzeliwała, to nie byliby ani gorsi, ani lepsi od Niemców i Sowietów. Byliby tacy sami. To, co jednak czyni rzeź wołyńską tak strasznie traumatycznym wydarzeniem w historii obu narodów jej bestialstwo, Jak mówi jedna z bohaterek filmu: „gorsi niż zwierzęta, bo zwierzęta się nie znęcają... ”

Nasze narody, polski i ukraiński, mają bardzo trudną historię. Historie burzliwa i krwawą. Na polach bitwy pod Beresteczkiem, gdzie został zmiażdżony bunt Chmielnickiego, do dzisiaj można znaleźć czaszki poległych Kozaków. Bitwa pod Batohem natomiast, a zwłaszcza to, co zrobili Ukraińcy z jeńcami, śmiało może nosić miano sarmackiego Katynia. Takie przykłady z historii można mnożyć Wydarzenia z Wołynia to niejako ukoronowanie tej wieloletniej wzajemnej nienawiści i niechęci.

Potrzeba takiego katharsis jak ten film, aby zacząć rozmawiać, albo wydarzenia takie już nigdy się nie powtórzyły a wynikająca z historii niechęć i żal wreszcie zniknęły. Czy film warto zobaczyć? Zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Chociażby dlatego, że jest to pierwszy obraz traktujący o jednym z najtrudniejszych i niełatwych wydarzeń w naszej i naszego sąsiada, historii. Dlatego też film „Wołyń” powinien zobaczyć każdy. To na niego powinny chodzić szkoły. Bo to nie tylko opowieść o wielkiej tragedii, to także przestroga przed tym, do czego mogą doprowadzić ekstremizmy w dążeniu do nawet najbardziej szlachetnych, celów. I jak niewiele trzeba, aby człowiek człowiekowi rozpętał piekło na ziemi i jak wiele wody musi później w rzekach Wołynia upłynąć, aby zadane rany się zagoiły.

sobota, 2 kwietnia 2016

W ziemi lepiej słychać, czyli po seansie "Historii Roja"




Dzieje "Historii Roja" znają chyba wszyscy. Pierwszy film o partyzantce antykomunistycznej lat 1944-1963, czyli o walkach tzw. Żołnierzy Wyklętych sam niemal podzielił los bohaterów o których opowiada, stając się swoistym „filmem wyklętym”. Decyzje polityczne i ekonomiczne środowisk decyzyjnych sprawiły, że film, o którym wszyscy słyszeli i wszyscy chcieli obejrzeć powstawał 6 lat. Po wycofaniu się części sponsorów rozpoczęła się walka o dokończenie obrazu, zbiórki pieniędzy, szukanie nowych sponsorów, którzy skłonni byliby zainwestować w dokończenie produkcji. Dzięki hojności społeczeństwa a także kilku firm walka o „Roja” zakończyła się sukcesem i 4 marca 2016 roku, zaledwie 3 dni po obchodach Narodowego Dnia Żołnierzy Wyklętych film trafił na ekrany polskich kin. Premiera poprzedzona była dosyć głośną akcja promocyjna, a pokazywany przed seansami kinowymi oraz w Internecie zwiastun wyglądał bardzo zachęcająco.

Ja na seans wybrałem się nie w dzień premiery, ale dzień później, w sobotnie popołudnie do jednego z multipleksów w kilkudziesięciotysięcznym mieście. Pomimo „mało kinowej” pory sala była niemal pełna. Co rzuciło mi się w oczy, to duże zróżnicowanie wiekowe widzów którzy zasiedli wraz ze mną w kinie. Obok młodzieży szkolnej często ubranej na modłę wojskową było bardzo dużo ludzi starszych, było kilka rodzin z małymi dziećmi, był  jeden młody chłopak w koszulce jednej wiodących marek tzw. odzieży patriotycznej a także starszy, siwiejący pan z naszyta na kurtce kotwica Polski walczącej. Czego na widowni brakło to… popcornu. Jedynie kilka osób zaopatrzyła się w ten standardowy „umilacz seansu kinowego”. Nie wiem czy podyktowane to było wysokimi cenami w kinowym barze czy też chęcią zachowania powagi podczas oglądania tego, bądź co bądź, ważnego dla historii najnowszej obrazu, ale muszę przyznać, że ostatni raz gdy w sali kinowej niemal nikt nie jadł i nie pił podczas seansu, to było na „Pasji” Mela Gibsona.

Sam film jest bardzo nierówny. Zaczyna się ciekawie w roku śmierci Mieczysława Dziemieszkiewicza, ps. „Rój”, czyli w roku 1951. Obraz powojennej, odbudowanej ze zgliszcz i zniszczeń wsi, w której w najlepsze trwa mechanizacja rolnictwa w zderzeniu z niezłomnymi duchami przeszłości, wciąż walczącymi, uzbrojonymi w poniemiecką i posowiecką broń, noszącymi, wzorowane na przedwojennych polskie mundury, partyzantami doskonale wprowadza widza w klimat tamtych czasów i tamtych walk.

Po tym dosyć intrygującym otwarciu reżyser przenosi nas do początków epopei Roja, czyli do zakończenia II wojny i wkroczenia Sowietów. Niestety, mimo dużej dynamiki, akcji, strzelanin i walk opowieść cechuje ogromny bałagan realizacyjny. Fabuła jest chaotyczna, postaci niewyraźnie, a w scenach walk rządzi „slow motion” i gejzery krwi rodem z wczesnych dzieł Johna Woo. Trudno powiedzieć czy jest to efektem zamierzonym przez reżysera czy też wynikiem powstawania filmu „na raty” przez tyle lat, ale ja osobiście czułem lekki zawód tym, co widziałem na ekranie. Brak wyraźnej chronologii wydarzeń, elementy bliżej nieokreślonego mistycyzmu stanowiły o tym, że miałem wrażenie, że oglądam kolejny odcinek „Trudnych spraw” lub materiał, który ktoś zaplanował na kilkuodcinkowy serial TV a następnie dociął do 20minut filmu. 

Na szczęście, ta dezorientacja nie trwała długo i tak jak w życiu „Roja” punktem zwrotnym była śmierć jego brata, Romana Dziemieszkiewicza , tak w filmie ostatnia wyraźnie słaba scena była scena pogrzebu „Pogody”.

Później jest już dobrze. Historia oddziału „Roja” opowiadana jest sprawnie i wartko. Płona posterunki MO i UB, giną funkcjonariusze MBP i aktywiści partyjni. Partyzanci ścierają się z żołnierzami „ludowego” Wojsko Polskiego, wymykają obławom. Funkcjonariusze UB torturują, przesłuchują urządzają zasadzki. Gdyby nie to, że podczas scen walki widzimy, że strzelają do siebie żołnierze noszący niemal identyczne mundury i rogatywki, to można zapomnieć, że film opowiada o walkach noszących znamiona bratobójczej wojny domowej. Gdyby nie to że i jedna i druga strona wymachują biało-czerwonymi flagami, to widz skłonny jest odnieść wrażenie, że to kolejny film o walce Polaków z okupacją. Zapomina się, że to tak naprawdę wojna polsko-polska. A może taki właśnie był zamysł reżyserski? Ukazać ten trudny okres w naszej historii najnowszej w taki, uproszczony, czarnobiały sposób? My i oni, dobro i zło. Szlachetni partyzanci i źli komuniści. Jedna i druga strona stara się uzasadnić swoje racje. Dowódcy partyzanccy wygłaszają płomienne przemowy, ich patriotyzm i bezkompromisowość wręcz wylewają się z ekranu. Musze przyznać, że robi to wrażenie, a nawet porywa i wzrusza – zwłaszcza w wydaniu jednego z bohaterów drugoplanowych, Józefa Kozłowskiego ps. „Las”-  świetna i zapadająca w pamięć rola Jerzego Światłonia.

 Z drugiej strony barykady są żołnierze KBW, strzelający do figur Matki Boskiej partyjniacy, milicjanci oraz funkcjonariusze UB, którzy po pijanemu wyśpiewują „Szarą piechotę” (ciekawe czy tylko ja skojarzyłem to ze sceną z „Psów” i słynnym „Janek Wiśniewski padł”?). Słowem można odnieść wrażenie, że w warstwie fabularnej opowieść została nieco spłycona i uproszczona. Mimo wielu świetnych, poruszających, a nawet wywołujących śmiech na sali scen, ciężko mi kupić tak gładko przedstawione wydarzenia tamtych lat gdzie wszyscy komuniści byli źli, a wszyscy walczący z nimi żołnierze byli z NSZ/NZW (twórcy z jakiegoś powody zupełnie pominęli w swojej opowieści AK/WiN).

Silną strona filmu są bohaterowie.  Zarówno główny bohater (grany przecież przez amatora - Krzysztofa Zalewskiego – zwycięzcę programu „Idol”), jak i postacie drugoplanowe stanowią o prawdziwej sile tego filmu. Nie ma tutaj postaci płaskich czy też jednowymiarowych. Widzimy całe spektrum postaw i charakterów. Mamy ludzi do końca wiernych swoim zasadom, konsekwentnie podążających obraną droga walki z wrogiem. Przykładem może być tutaj rewelacyjnie przedstawiony, wspomniany już przez mnie „Las”. Mamy bohaterów przeżywających rozterki i wątpliwości, przygniecionych ciężarem odpowiedzialności za powierzonych im ludzi, którzy w obliczy rodzącego się zwątpienia w sens dalszej walki muszą dokonywać trudnych i niemożliwych niejednokrotnie wyborów. Tutaj na szczególna uwagę zasługuje na pewno grany przez Mariusza Bonaszewskiego, kapitan Zbigniew Kulesza „Młot”. Mamy wreszcie ludzi, dla których nowa władza jest sposobem na zrobienia kariery i wybicie się, czy też okazją zatuszowania swoich ciemnych sprawek. Są też tacy, którzy dla przetrwania, dla władzy i utrzymania się na powierzchni zrobią wszystko. Nawet jeżeli to utrzymanie się na powierzchni oznacza pływanie w szambie. Tutaj zdecydowanie króluje główny czarny charakter filmu – funkcjonariusz UB, a były żołnierz NSZ,  Wyszomirski (grany przez Piotra Nowaka).

Jeżeli chodzi o warstwę realizacyjna to pomimo paru scen, gdzie widać braki w budżecie, no i nadmiaru slow motion na początku, film zrealizowany jest poprawnie. W przeciwieństwie do „Kamieni na szaniec” Roberta Glińskiego gdzie miałem wrażenie, że oglądam wojenna wersję W-11, to przedstawiony w  „Roju” świat powojennego Mazowsza jest wiarygodny, realny. Wielbiciele militariów na pewno znajda jakieś błędy czy niedopatrzenia, ale jeżeli nie idzie się do kina aby obejrzeć strzelające StG44, a  na interesująca historie z ciekawymi bohaterami to wyjdzie się zadowolonym.

Czy film warto zobaczyć? Zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Chociażby dlatego, że jest to pierwszy obraz traktujący o jednym z najtrudniejszych i niełatwych w jednoznacznej ocenie okresów naszej historii. Opowiada o czasach, gdy dwie różne wizje Polski – ta stara, przedwojenna i ta nowa, przywieziona ze wschodu na lufach czołgów starły się w śmiertelnym boju. Gdy Polak strzelał do Polaka, zamykał go w więzieniach, torturował i zabijał za poglądy, za wierzenia i za wyznawane wartości. Trochę szkoda, że film trafił do kin dopiero teraz, ale dzięki temu że jest, że mimo krzywd jakie wyrządzono mu w okresie powstawania możemy go oglądać w naszych kinach to jest szansa, że powstaną następne obrazy traktujące o walkach podziemia antykomunistycznego. Filmy, które dokonają ostatecznego rozrachunku z mitem „band leśnych”, za które Żołnierze Wykleci byli przez lata uznawani, ale również zmierzą się z mitem nieskazitelnych moralnie partyzantów walczących z komuna. Mam nadzieję, że „Historia Roja” to zaledwie początek drogi do zrozumienia, że nasza historia nie jest, nie była i nigdy nie będzie dwuwymiarowa i czarno-biała.

Aha, i zostańcie na napisy końcowe, bo warto posłuchać piosenki, która wtedy rozbrzmiewa.