sobota, 2 kwietnia 2016

W ziemi lepiej słychać, czyli po seansie "Historii Roja"




Dzieje "Historii Roja" znają chyba wszyscy. Pierwszy film o partyzantce antykomunistycznej lat 1944-1963, czyli o walkach tzw. Żołnierzy Wyklętych sam niemal podzielił los bohaterów o których opowiada, stając się swoistym „filmem wyklętym”. Decyzje polityczne i ekonomiczne środowisk decyzyjnych sprawiły, że film, o którym wszyscy słyszeli i wszyscy chcieli obejrzeć powstawał 6 lat. Po wycofaniu się części sponsorów rozpoczęła się walka o dokończenie obrazu, zbiórki pieniędzy, szukanie nowych sponsorów, którzy skłonni byliby zainwestować w dokończenie produkcji. Dzięki hojności społeczeństwa a także kilku firm walka o „Roja” zakończyła się sukcesem i 4 marca 2016 roku, zaledwie 3 dni po obchodach Narodowego Dnia Żołnierzy Wyklętych film trafił na ekrany polskich kin. Premiera poprzedzona była dosyć głośną akcja promocyjna, a pokazywany przed seansami kinowymi oraz w Internecie zwiastun wyglądał bardzo zachęcająco.

Ja na seans wybrałem się nie w dzień premiery, ale dzień później, w sobotnie popołudnie do jednego z multipleksów w kilkudziesięciotysięcznym mieście. Pomimo „mało kinowej” pory sala była niemal pełna. Co rzuciło mi się w oczy, to duże zróżnicowanie wiekowe widzów którzy zasiedli wraz ze mną w kinie. Obok młodzieży szkolnej często ubranej na modłę wojskową było bardzo dużo ludzi starszych, było kilka rodzin z małymi dziećmi, był  jeden młody chłopak w koszulce jednej wiodących marek tzw. odzieży patriotycznej a także starszy, siwiejący pan z naszyta na kurtce kotwica Polski walczącej. Czego na widowni brakło to… popcornu. Jedynie kilka osób zaopatrzyła się w ten standardowy „umilacz seansu kinowego”. Nie wiem czy podyktowane to było wysokimi cenami w kinowym barze czy też chęcią zachowania powagi podczas oglądania tego, bądź co bądź, ważnego dla historii najnowszej obrazu, ale muszę przyznać, że ostatni raz gdy w sali kinowej niemal nikt nie jadł i nie pił podczas seansu, to było na „Pasji” Mela Gibsona.

Sam film jest bardzo nierówny. Zaczyna się ciekawie w roku śmierci Mieczysława Dziemieszkiewicza, ps. „Rój”, czyli w roku 1951. Obraz powojennej, odbudowanej ze zgliszcz i zniszczeń wsi, w której w najlepsze trwa mechanizacja rolnictwa w zderzeniu z niezłomnymi duchami przeszłości, wciąż walczącymi, uzbrojonymi w poniemiecką i posowiecką broń, noszącymi, wzorowane na przedwojennych polskie mundury, partyzantami doskonale wprowadza widza w klimat tamtych czasów i tamtych walk.

Po tym dosyć intrygującym otwarciu reżyser przenosi nas do początków epopei Roja, czyli do zakończenia II wojny i wkroczenia Sowietów. Niestety, mimo dużej dynamiki, akcji, strzelanin i walk opowieść cechuje ogromny bałagan realizacyjny. Fabuła jest chaotyczna, postaci niewyraźnie, a w scenach walk rządzi „slow motion” i gejzery krwi rodem z wczesnych dzieł Johna Woo. Trudno powiedzieć czy jest to efektem zamierzonym przez reżysera czy też wynikiem powstawania filmu „na raty” przez tyle lat, ale ja osobiście czułem lekki zawód tym, co widziałem na ekranie. Brak wyraźnej chronologii wydarzeń, elementy bliżej nieokreślonego mistycyzmu stanowiły o tym, że miałem wrażenie, że oglądam kolejny odcinek „Trudnych spraw” lub materiał, który ktoś zaplanował na kilkuodcinkowy serial TV a następnie dociął do 20minut filmu. 

Na szczęście, ta dezorientacja nie trwała długo i tak jak w życiu „Roja” punktem zwrotnym była śmierć jego brata, Romana Dziemieszkiewicza , tak w filmie ostatnia wyraźnie słaba scena była scena pogrzebu „Pogody”.

Później jest już dobrze. Historia oddziału „Roja” opowiadana jest sprawnie i wartko. Płona posterunki MO i UB, giną funkcjonariusze MBP i aktywiści partyjni. Partyzanci ścierają się z żołnierzami „ludowego” Wojsko Polskiego, wymykają obławom. Funkcjonariusze UB torturują, przesłuchują urządzają zasadzki. Gdyby nie to, że podczas scen walki widzimy, że strzelają do siebie żołnierze noszący niemal identyczne mundury i rogatywki, to można zapomnieć, że film opowiada o walkach noszących znamiona bratobójczej wojny domowej. Gdyby nie to że i jedna i druga strona wymachują biało-czerwonymi flagami, to widz skłonny jest odnieść wrażenie, że to kolejny film o walce Polaków z okupacją. Zapomina się, że to tak naprawdę wojna polsko-polska. A może taki właśnie był zamysł reżyserski? Ukazać ten trudny okres w naszej historii najnowszej w taki, uproszczony, czarnobiały sposób? My i oni, dobro i zło. Szlachetni partyzanci i źli komuniści. Jedna i druga strona stara się uzasadnić swoje racje. Dowódcy partyzanccy wygłaszają płomienne przemowy, ich patriotyzm i bezkompromisowość wręcz wylewają się z ekranu. Musze przyznać, że robi to wrażenie, a nawet porywa i wzrusza – zwłaszcza w wydaniu jednego z bohaterów drugoplanowych, Józefa Kozłowskiego ps. „Las”-  świetna i zapadająca w pamięć rola Jerzego Światłonia.

 Z drugiej strony barykady są żołnierze KBW, strzelający do figur Matki Boskiej partyjniacy, milicjanci oraz funkcjonariusze UB, którzy po pijanemu wyśpiewują „Szarą piechotę” (ciekawe czy tylko ja skojarzyłem to ze sceną z „Psów” i słynnym „Janek Wiśniewski padł”?). Słowem można odnieść wrażenie, że w warstwie fabularnej opowieść została nieco spłycona i uproszczona. Mimo wielu świetnych, poruszających, a nawet wywołujących śmiech na sali scen, ciężko mi kupić tak gładko przedstawione wydarzenia tamtych lat gdzie wszyscy komuniści byli źli, a wszyscy walczący z nimi żołnierze byli z NSZ/NZW (twórcy z jakiegoś powody zupełnie pominęli w swojej opowieści AK/WiN).

Silną strona filmu są bohaterowie.  Zarówno główny bohater (grany przecież przez amatora - Krzysztofa Zalewskiego – zwycięzcę programu „Idol”), jak i postacie drugoplanowe stanowią o prawdziwej sile tego filmu. Nie ma tutaj postaci płaskich czy też jednowymiarowych. Widzimy całe spektrum postaw i charakterów. Mamy ludzi do końca wiernych swoim zasadom, konsekwentnie podążających obraną droga walki z wrogiem. Przykładem może być tutaj rewelacyjnie przedstawiony, wspomniany już przez mnie „Las”. Mamy bohaterów przeżywających rozterki i wątpliwości, przygniecionych ciężarem odpowiedzialności za powierzonych im ludzi, którzy w obliczy rodzącego się zwątpienia w sens dalszej walki muszą dokonywać trudnych i niemożliwych niejednokrotnie wyborów. Tutaj na szczególna uwagę zasługuje na pewno grany przez Mariusza Bonaszewskiego, kapitan Zbigniew Kulesza „Młot”. Mamy wreszcie ludzi, dla których nowa władza jest sposobem na zrobienia kariery i wybicie się, czy też okazją zatuszowania swoich ciemnych sprawek. Są też tacy, którzy dla przetrwania, dla władzy i utrzymania się na powierzchni zrobią wszystko. Nawet jeżeli to utrzymanie się na powierzchni oznacza pływanie w szambie. Tutaj zdecydowanie króluje główny czarny charakter filmu – funkcjonariusz UB, a były żołnierz NSZ,  Wyszomirski (grany przez Piotra Nowaka).

Jeżeli chodzi o warstwę realizacyjna to pomimo paru scen, gdzie widać braki w budżecie, no i nadmiaru slow motion na początku, film zrealizowany jest poprawnie. W przeciwieństwie do „Kamieni na szaniec” Roberta Glińskiego gdzie miałem wrażenie, że oglądam wojenna wersję W-11, to przedstawiony w  „Roju” świat powojennego Mazowsza jest wiarygodny, realny. Wielbiciele militariów na pewno znajda jakieś błędy czy niedopatrzenia, ale jeżeli nie idzie się do kina aby obejrzeć strzelające StG44, a  na interesująca historie z ciekawymi bohaterami to wyjdzie się zadowolonym.

Czy film warto zobaczyć? Zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Chociażby dlatego, że jest to pierwszy obraz traktujący o jednym z najtrudniejszych i niełatwych w jednoznacznej ocenie okresów naszej historii. Opowiada o czasach, gdy dwie różne wizje Polski – ta stara, przedwojenna i ta nowa, przywieziona ze wschodu na lufach czołgów starły się w śmiertelnym boju. Gdy Polak strzelał do Polaka, zamykał go w więzieniach, torturował i zabijał za poglądy, za wierzenia i za wyznawane wartości. Trochę szkoda, że film trafił do kin dopiero teraz, ale dzięki temu że jest, że mimo krzywd jakie wyrządzono mu w okresie powstawania możemy go oglądać w naszych kinach to jest szansa, że powstaną następne obrazy traktujące o walkach podziemia antykomunistycznego. Filmy, które dokonają ostatecznego rozrachunku z mitem „band leśnych”, za które Żołnierze Wykleci byli przez lata uznawani, ale również zmierzą się z mitem nieskazitelnych moralnie partyzantów walczących z komuna. Mam nadzieję, że „Historia Roja” to zaledwie początek drogi do zrozumienia, że nasza historia nie jest, nie była i nigdy nie będzie dwuwymiarowa i czarno-biała.

Aha, i zostańcie na napisy końcowe, bo warto posłuchać piosenki, która wtedy rozbrzmiewa.