sobota, 28 lutego 2015

Cywilni "Commandosi"

Wojska specjalne postrzegane są i zawsze były jako elita każdych sił zbrojnych. Najlepiej wyszkoleni, najlepiej przygotowani, najlepiej wykształceni i  wyposażeni.
Jednocześnie ci, którzy aby tą elita się stać pracowali najciężej, najbardziej dostali w kość w procesach selekcji czy na szkoleniach specjalistycznych. 

 Jak do każdego elitarnego grona, tak i do „specjalsów” dostać się najtrudniej. Zasada ta funkcjonuje zresztą nie tylko w wojsku. To elita decyduje, kogo do swojego grona przyjąć, a kogo nie. Czasami można (wypada) zgłosić swój akces, a czasami trzeba cierpliwie „robić swoje”, mając nadzieję, że jak będzie się to robiło dobrze, to zostanie się zauważonym i zaproszonym do odpowiedniego dla naszej dziedziny działalności elitarnego grona najlepszych.

 To zaproszenie do grona najlepszych w przypadku wojsk specjalnych nazywa się selekcją. Gdy ruszała pierwsza selekcja do GROMu, śp. generał Petelicki osobiście jeździł po ówczesnych jednostkach wojskowych (i nie tylko wojskowych) i wyłuskiwał z nich „diamenty”, które jego zdaniem rokowały, że oszlifowane w procesie selekcji i szkolenia stana się wielokaratowymi brylantami. Nie można było ot tak zgłosić swojej chęci do „stania się komandosem”, motywując to jedynie krótkim: „Bo ja myślę, że się nadaję”. Już samo zdobycie numeru telefonu do jednostki stanowiło wyzwanie, któremu nie każdy był w stanie sprostać. Ale nawet ci, którzy zostali niejako osobiście zaproszeni przez założyciela GROMu oraz ci, którzy byli na tyle operatywni, że sami zdobyli numer telefonu do jednostki 2305 wciąż musieli poddać się procesowi oceny i selekcji. Bo z predyspozycjami do jednostek specjalnych jest jak z charyzmą… to nie nam oceniać czy ją mamy.

 Tak proces naboru trwał przez lata. Jednostki specjalne wyszły z cienia (czy to dobrze, czy nie, to już temat na osobny felieton), niektóre z „cichych profesjonalistów” stały się niemal instytucjami medialnymi, ale proces naboru wciąż pozostawał taki sam. Do selekcji mogli przystępować jedynie żołnierze czynni i pracownicy służb mundurowych. W amerykańskich Zielonych Beretach mogli to nawet robić dopiero żołnierze od stopnia specjalisty w górę. (Specjalista to stopień płacowo zbliżony do kaprala, jednakże niezaliczany do korpusu podoficerskiego – coś między st. szeregowym a właśnie kapralem). Czasami też miało miejsce to, o czym pisałem na początku. Elita sama proponowała wybranym żołnierzom start w selekcji – na przykład podczas wspólnych ćwiczeń na poligonie czy trwania kursów specjalistycznych padały sakramentalne i jakże nieoficjalne słowa: „Chodź do nas”.

Jednak tempus fugit. Przy utrzymującej się na świecie tendencji do redukcji konwencjonalnych sił zbrojnych znaczenie sił specjalnych rosło. Zwłaszcza po 2001 roku, gdy świat zachodni ruszył na wojnę z terroryzmem, znaczenie oddziałów wyszkolonych do prowadzenia niekonwencjonalnych operacji antyterrorystycznych oraz wojny asymetrycznej wzrosło. Powoli rodził się problem kadrowy. Żołnierze sił specjalnych biorący od ponad 10 lat udział w operacjach bojowych „zużywali” się szybciej niż klasyczne procesy naboru i selekcji były w stanie dostarczyć nowych, pełnowartościowych operatorów i komandosów. Narodziła się więc idea, która ostatnio znalazła swoje odzwierciedlenie w pomyśle, który przyszedł do nas z Lublińca. Idea rekrutacji żołnierzy jednostek specjalnych bezpośrednio wśród cywilów.

Nie chcę się tu rozpisywać nad założeniami lublinieckiego kursu „Commando”, bo raz, że zostały one już wielokrotnie opisane (na tyle na ile ten projekt opisać w tej chwili można), a dwa to wciąż mam wrażenie, że to jedynie pomysł, do którego teraz dorabiane są procedury i „kwity”. Słowem: poczekamy, zobaczymy. Pierwszy kurs ma podobno ruszyć za kilka miesięcy, a jak na razie wiadomo tyle co nic. Niemniej jednak idea polskiej wersji John F. Kennedy Special Warfare Center and School dla cywilów jest taka, że kandydaci po przejściu wstępnej kwalifikacji i przejściu 6-miesięcznego szkolenia kierowani byliby na trzy lata do oddziałów wsparcia i zabezpieczenia, po upływie których ewentualnie zapraszani byliby do wzięcia udziału w selekcji do zespołów bojowych. Co rzuciło mi się w oczy, to brak (przynajmniej na podstawie dostępnych materiałów) w ramach kursu „Commando” szkolenia spadochronowego, trwające zaledwie miesiąc (!) szkolenie podstawowe (bo za taki uważam okres szkolenia kończący się przysięgą) oraz taki czysto chyba marketingowy bonus (na zachętę jak mniemam) w postaci prawa do noszenia ciemnozielonego beretu nie po przejściu pełnej selekcji, ale po ukończeniu kursu (o jakiejś tam fikuśnej naszywce już nie wspomnę). Zastanawia też brak udziału w tym programie JW GROM. Nie wiem, z jakim entuzjazmem do projektu podchodzi COS-DKWS oraz pozostałe jednostki podległe Inspektoratowi Wojsk Specjalnych, ale oby nie skończyło się to sytuacją, że po ukończeniu kursów i selekcji wszelakich kandydaci na specjalsów będą mieli do wyboru służbę w JWK albo ewentualnie w… JWK. Bo to oznaczałoby kolejne lata w oczekiwaniu na etat... 

Wbrew jednak pozorom, polski pomysł na prowadzenie naboru do wojsk specjalnych wśród cywili nie jest ani taki oryginalny (aczkolwiek sama jego realizacja może robić takie wrażenie) ani też nowy. Cywile mogli starać się o przyjęcie do amerykańskich Zielonych Beretów w latach 1952 – 1988. W roku 1988 zamknięto tę furtkę na rzecz wyłącznie kandydatów ze służby czynnej, ale całkiem niedawno ponownie ją otworzono. 

Jak wygląda droga amerykańskiego cywila do zostania żołnierzem jednego z Operational Detachment Alpha (ODA) US Army Special Forces?

W procesie rekrutacji (zaciągnięcia się do wojska) wprowadzono opcję zwaną 18X (dlatego w późniejszym okresie na takich kandydatów na „specjalsów” mówi się potocznie „X-raye”), która gwarantuje jedynie to, że kandydatowi dana zostanie szansa na podjęcie próby zostania Zielonym Beretem (tak, wiem, że żołnierze US Army SF nie przepadają za tym określeniem, ale stosuje je tutaj jako skrót myślowy). „X-ray” podpisuje kontrakt z Armią i trafia 17-tygodniowe szkolenie, które łączy w sobie podstawowe szkolenie piechoty ze szkoleniem zaawansowanym (dla przyszłych żołnierzy regularnej piechoty to dwa odrębne kursy), a po ukończeniu tej swoistej „unitarki” kierowany jest do Fort Benning na szkolenie spadochronowe. Po ukończeniu i zaliczeniu(!) „jump school” kandydat na kandydata do Sił Specjalnych trafia na 4-tygodniowy Special Operations Preparation Course, po zaliczeniu którego może oczekiwać na zaproszenie do wzięcia udziału w Special Forces Assessment and Selection Program w Fort Bragg. Trwa on około 30 dni i jest ostatnim, bardzo gęstym sitem, przez które tylko najlepsi kandydaci trafią na słynny Q course - Special Forces Qualification Course mogący trwać od 56 do nawet 95 tygodni (w zależności od specjalizacji przyszłego komandosa).

Droga od cywila do żołnierza ODA może wiec trwać podobnie jak w polskim projekcie Commando – ponad trzy lata, z tym, że w amerykańskiej wersji nie jest ona wypełniona służbą w magazynie i kuchni (aczkolwiek w berecie), ale szkoleniami, kursami i selekcjami, a ciekawostką może być fakt, że odpadnięcie na którymkolwiek z etapów skutkuje przeniesieniem na resztę kontraktu do regularnej piechoty. Najwyraźniej Amerykanów nie stać, aby żołnierza, w którego już coś zainwestowano odesłać po prostu do rezerwy.

Z dwóch australijskich jednostek sił specjalnych jedynie 2nd Commando Regiment dopuszcza nabór wśród cywilów. Program noszący nazwę Special Forces Direct Recruitment Scheme (DRS) zakłada, że cywilny kandydat po wstępnej weryfikacji i przejściu badać zostanie skierowany na trwające 80 dni szkolenie podstawowe piechoty, po którym zostanie dopuszczony do selekcji do Regimentu. 

Podobnie jak brytyjski, również australijski SAS (chodzą natomiast plotki o dopuszczeniu cywilnych kandydatów do NZSAS) pozostaje zamknięty dla cywilów. Aby móc spróbować swoich sił na selekcji, czy to w Brecon Beacons w Walii czy też w Bindoon w Australii Zachodniej, należy być żołnierzem służby czynnej odpowiednio Armii Brytyjskiej lub Australian Defence Forces. Mało tego, nawet dla żołnierzy służby czynnej okres od wysłania zgłoszenia do stania się operatorem SASR trwa około 2 lata, a po przyjęciu do jednostki trzeba liczyć się z możliwością… degradacji, jako że wszyscy nowi mają w jednostce stopień trooper, co jest odpowiednikiem szeregowego (dodam, że jednego z najlepiej opłacanych „szeregowych” w ADF – trooper w SASR zarabia około A$100 000 rocznie – jakieś 300 000PLN).

Jak więc widać, droga osób cywilnych do jednostek specjalnych powoli się otwiera. Czy tego chcemy czy też nie. Taka konieczność czasów. Jak ta droga będzie jednak wyglądać i czy zapewni ona zachowanie jakości tych jednostek, utrzymanie poziomu wyszkolenia i motywacji ich żołnierzy? Czy nabór z dwóch źródeł nie podzieli kandydatów i późniejszych żołnierzy na tych „lepszych” i „gorszych” (vide wzajemne traktowanie żołnierzy NSR i żołnierzy służby czynnej) rodząc przy tym swoista nową fale w jednostkach? Oby nie. Mam nadziej, że w przeciwieństwie do wielu innych reform w Wojsku Polskim, w tym przypadku decydenci nie będą kierować się chęcią zabłyśnięcia w mediach i zdobyciem poklasku i poparcia w niektórych środowiskach, a dobrem polskich sił specjalnych i podejdą do tego procesu z właściwą starannością.