wtorek, 28 października 2014

Wojenna fikcja kontra książkowa rzeczywistość

Stare powiedzenie mówi, że to życie pisze najlepsze historie. Żadna historia wymyślona przez pisarza czy też scenarzystę nie jest w stanie dorównać temu, co przynosi rzeczywistość. Czasami jednak bywa odwrotnie i to scenariusze powstałe w głowie pisarza trafiają na pierwsze strony gazet i do serwisów informacyjnych. 

 Po atakach z 11 września 2001 roku ciężko było mi się oprzeć wrażeniu, że motyw z wykorzystaniem samolotu pasażerskiego, jako latającej bomby, nie jest taki oryginalny i że gdzieś już się z nim spotkałem. Tak, było to na kartach książki, która, gdy ją czytałem, była traktowana jako political fiction. Mam tu na myśli „Dekret” autorstwa nieżyjącego już klasyka gatunku Toma Clancy’ego. To na jej kartach pilotowany przez samobójcę Boening 747 uderza w gmach Kongresu Stanów Zjednoczonych, zabijając kongresmenów, senatorów oraz Prezydenta USA. Według tego, co udało się ustalić po 11 września, samolot, który rozbił się na polach Pensylwanii - United Airlines Lot 93, zmierzał właśnie w kierunku Kapitolu. Tom Clancy „Dekret” napisał w 1996 roku, a więc na 5 lat przez zamachem na WTC. 

Ponowne deja vu przeżyłem, gdy rozpoczęły się zamieszki i demonstracje na kijowskim Majdanie, a następnie zajęcie Krymu przez Rosję i wojna domowa na zachodzie Ukrainy. Jako żywo przypominało to wydarzenia opisywane w dwóch książkach – „Czerwonej Apokalipsie” Vladimira Wolffa oraz w „Drodze służbowej”, wydanej w 1993 roku powieści amerykańskiego pisarza Dale’a Browna. Co do tej drugiej pozycji, to mam szczerą i gorącą nadzieję, że do opisywanej w niej eskalacji konfliktu rosyjsko – ukraińskiego nigdy nie dojdzie. Autor bowiem kreśli przed nami dość sugestywną wizję otwartego konfliktu zbrojnego między Rosją i Ukrainą. Konfliktu, w który wciągnięta zostaje Turcja oraz Stany Zjednoczone, a na ukraińskie bazy i miasta spadają bomby nuklearne. 

Ludzka natura, wrodzona ciekawość oraz skłonność do wiecznego zastanawiania się: „Co by było gdyby?” sprawiają, że książki wojenne z gatunku political fiction, cieszą się tak dużą popularnością. Historie w nich opisywane (jak na przykład hipotetyczna wojna polsko-białoruska w „Stalowej kurtynie”) wciągają nie tylko czytelnika spragnionego mocnych wrażeń, czy też wszelkiego rodzaju i gatunku fanów uzbrojenia i militariów, ale również tych, których takie opowieści skłaniają do odrobiny refleksji (oczywiście w ramach przyjętej konwencji fikcyjnej opowieści) i wzbudzają w nich chęć stawiania hipotez oraz zadawania pytań. 

Książki te mają jeszcze jedną zaletę. Akcja większości z nich dzieje się współcześnie, w świecie, który wszyscy dobrze znamy, a alternatywny do realnego tok wydarzeń sprawia jedynie, że opowiadane historie stają się jeszcze bardziej wciągające dla czytelnika, który łatwo identyfikuje się z bohaterami i postaciami drugoplanowymi takich wydarzeń. Przykładem może tu być zarówno wspomniana wcześniej „Stalowa kurtyna” (oraz cały cykl, który ta powieść zapoczątkowała), jak i pewna książka, która, mimo że przeczytana przed laty, zapadła mi dość dobrze w pamięć. Może dlatego, że była to pierwsza z powieści political fiction,w której opisywana „alternatywna rzeczywistość” tak bardzo dotyczyła Polski. Mam tu na myśli wydany w 1993 roku „Kocioł” Larry’ego Bonda. Historię rozpadu Unii Europejskiej i NATO oraz agresji nowo powstałej Konfederacji Europejskiej złożonej z Niemiec i Francji na Polskę. Dziś brzmi to jak bajka, ale zapewniam, że czytało się to z zapartym tchem.
Jednak, jak już wspomniałem na początku, fikcja literacka, jak by nie była sugestywną, inspirująca oraz wciągającą, nigdy nie doścignie w swej złożoności rzeczywistości i historii, które tylko los potrafi nam zgotować. Literatura wojenna zawsze obfitowała w spisywane czy też dyktowane wspomnienia weteranów, uczestników walk, bitew oraz mniej lub bardziej tajnych operacji. Historie te bez wątpienia fascynujące, pełne bohaterstwa, poświecenia, odwagi czy też refleksji nad okrucieństwem wojny muszą być jednak w tak samo fascynujący sposób opowiedziane czytelnikowi, aby spełniły swoją rolę. Niestety nie zawsze to się udaje i mimo szczerych chęci autorów, czy też uczestników wydarzeń, powstają niejednokrotnie grafomańskie dziełka w rodzaju „Komandosa” Richarda Marcinki, człowieka o niezaprzeczalnych zasługach dla współczesnych działań i operacji specjalnych, a kreującego się w swojej książce na ostatniego bufona rodem z komiksu. 

Z wielu książek, które powstały jako wspomnienia czy też autobiografie żołnierzy biorących udział w wojnach, interwencjach czy operacjach o charakterze bojowym na szczególna uwagę na pewno zasługuje autobiograficzna książka pilota śmigłowca podczas wojny wietnamskiej, Roberta Masona – pod tytułem: „Powiedz, że się boisz”. Pozycja napisana jest bardzo plastycznym językiem, tak że niekiedy sceny bitew same stają przed oczyma, w dodatku nie ma tu typowego dla amerykańskiej kultury bohaterstwa i kozactwa. 

O wywołanej atakami na WTC wojnie z terroryzmem powstało wiele książek. Lepszych i gorszych. Paradoksalnie te lepsze wcale nie zostały napisane jako stricte wspomnienia z wojny (świetnym przykładem jest tu pozycja „The Mission, The Men and Me” byłego dowódcy DELTA Force, Petera Blabera), a opowieści o zwykłych ludziach rzuconych w wir niezwykłych wydarzeń. Większość „wojennych pamiętników” napisali (lub podyktowali) byli żołnierze Navy SEALs (opowiadany jest nawet żart, że umiejętność pisania książek stanie się wkrótce obowiązkowym elementem szkolenia Naval Special Warfare) i prawie każda z nich zawiera obowiązkowo opis szkolenia BUD/S oraz Piekielnego Tygodnia, co po drugiej i trzeciej przeczytanej pozycji zaczyna się robić nużące. Jako świetny przykład mogą tutaj służyć dwie najbardziej znane wszystkim opowieści: „Cel snajpera” Chrisa Kyle’a oraz „Przetrwałem Afganistan” Marcusa Lutrella. Obydwie pozycje napisane przez, bez wątpienia świetnych żołnierzy, doskonale wyszkolonych i przygotowanych do wojny. Kochających swój kraj i wierzących w to, o co walczą. Ludzi bez wątpienia szlachetnych i oddanych ojczyźnie. Ludzi, którzy… nie powinni pisać książek.   

Z drugiej jednak strony, gdyby nie te książki, nie dowiedzielibyśmy się o wielu sprawach i wydarzeniach i nie poznalibyśmy nazwisk wielu cichych bohaterów wojny z terroryzmem.


piątek, 24 października 2014

Kanada...


Kevin Michael Vickers - człowiek, który zastrzelił uzbrojonego napastnika w kanadyjskim Parlamencie to 58- letni Sargeant-at-arms kanadyjskiej Izby Gmin. Kevin, zanim został Sargeant-at-arms, przez 29 lat był Mountie (Kanadyjskim Królewskim Policjantem Konnym) i podczas całego okresu służby ani razu nie użył broni...

Sargeant-at-arms w parlamencie anglosaskim to formalnie szef ochrony Parlamentu, do jego obowiązków także należy wykładanie podczas obrad ”ceremonial mace” - buławy ze szczerego złota...