piątek, 12 grudnia 2014

„Plecak”, czyli wojskowy nepotyzm

Mimo iż od decyzji o uzawodowieniu Wojska Polskiego minęło 6 lat, to nadal mam wrażenie, że jeszcze daleko nam do w pełni zawodowych Sił Zbrojnych RP. Nie wątpię tutaj w ducha i zaangażowanie żołnierzy, którzy postanowili związać swoje życie z armią. Pod tym względem armia bez wątpienia stała się już zawodowa. Ale sama armia zawodowa, bez względu na to, jak jest wyszkolona, wyposażona i uzbrojona, to nie wszystko. To również szereg rozwiązań i mechanizmów systemowych zapewniających bezproblemowe funkcjonowanie sił zbrojnych. Tymczasem nasza „uzawodowiona jednym podpisem” armia, co chwilę boryka się z problemami, których przy procesie profesjonalizacji najwyraźniej nie przewidziano, albo potraktowano starosłowiańskim „jakoś to będzie”.

Pominę tutaj kwestię czasowego zawieszenia szkoleń dla rezerw, podobnie jak fakt miotania się organów decyzyjnych przy organizacji sił rezerwowych czy też braku nowoczesnego systemu rekrutacji, bo to tematy na zupełnie odrębny felieton, albo i dwa. 

Zmiany jakie w XXI wieku przeszło Wojsko Polskie są bez wątpienia ogromne. Udział w operacjach „Iracka Wolność” oraz misji w Afganistanie czy też Czadzie doprowadziło do metamorfozy wojska z koszarowo-poligonowego w sprawne jednostki z autentycznym doświadczeniem i potencjałem bojowym. Oblicze polskiej armii zmieniły także zakup nowoczesnego uzbrojenia oraz szeroka współpraca z sojusznikami. Niestety jedna rzecz wciąż nie uległa zmianie, a przynajmniej proces zmian na tym polu zachodzi niezwykle wolno, żeby nie powiedzieć opornie. Chodzi mi o mentalność. Zbyt wielu „wodzów” w Wojsku Polskim wciąż tkwi światopoglądowo w Układzie Warszawskim (abstrahując tu od opcji politycznych), a zbyt wielu „Indian” traktuje służbę w armii jako zawód, który będą wykonywać do późnej emerytury.

Głośnym echem odbiła się ostatnio sprawa przymusowego odchodzenia do cywila po dwunastu latach służby żołnierzy z korpusu starszych szeregowych. Tych najlepiej wyszkolonych, mających największe doświadczenie bojowe, uczestników wielu misji poza granicami kraju. Wśród samych zainteresowanych, a także wśród masy komentatorów podniosło się larum. „Jak to?!”, „Doświadczonych żołnierzy w sile wieku na bruk?”, „Hańba!”. Oczywiście dla poszczególnych żołnierzy, którym mimo szczerego oddania służbie nie udało się uzyskać awansu do korpusu podoficerskiego, taka decyzja MON może jawić się jako niesprawiedliwa i krzywdząca. Spójrzmy jednak na zagadnienie z innej, nieco szerszej perspektywy.

Służba w wojsku, zwłaszcza w jednostkach liniowych to nie jest praca za biurkiem od 9:00 do 17:00. Wymaga ogromnej sprawności fizycznej i zdrowia. Sprawności intelektualnej oraz refleksu. Nie da się „jeździć na bojówce” do 40. czy 50. roku życia. Przychodzi taki moment, że trzeba zrobić miejsce młodszym, samemu zaś służyć im radą i doświadczeniem (do czego właśnie stworzony został korpus podoficerski), albo w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec Ojczyzny odejść do cywila. 

Odejście do cywila 20 000 starszych szeregowych, którym przez 12 lat służby nie udało się (bo nie mieli odpowiedniej motywacji, zdolności czy też „pleców”) awansować na podoficerów i tym samym nabyć prawo służby przez kolejne… 3 lata nie oznacza przecież, że ci ludzie znikają! W dniu demobilizacji nie odwiedzi ich „facet w czerni”, który błyskającym długopisem sprawi, że zapomną wszystko czego nauczyli się przez te 12 lat służby. Oni nadal będą funkcjonować w społeczeństwie. Społeczeństwie, które nagle zyska 20 tysięcy obeznanych z bronią obywateli, którzy znacząco zwiększą potencjał mobilizacyjny kraju.

Przecież młodzi, którzy ich zastąpią w służbie czynnej, też nie pozostaną wiecznie żółtodziobami. Będą się szkolić, wyjeżdżać na misje, zdobywać doświadczenie, być może nawet płacąc za nie własną krwią, a gdy przyjdzie czas… odejdą do cywila robiąc miejsce kolejnym. Tak się ten świat toczy.

Alternatywą dla tych szeregowych, którzy nie chcą się żegnać z mundurem po 12 latach służby jest wspomniany wcześniej korpus podoficerów, który gwarantuje minimalną emeryturę po 15 latach służby. Osobiście nie znam trzydziestokilkuletniego emeryta z tzw. mundurówki, który, by nie dorabiał do tejże emerytury. Nawet nie z konieczności zdobywania dodatkowych środków finansowych, ale najzwyczajniej z nudów. Człowiek w tym wieku, przyzwyczajony do intensywnego życia, po prostu nie będzie spędzał dni na oglądaniu „M jak Miłość”. Można więc śmiało założyć, że bez względu na to, czy demobilizacja nastąpi po 12-stu czy po 15-stu latach służby, to kwestia poszukiwania przez takiego byłego żołnierza (czy to st. szeregowego czy kaprala) pracy w sektorze cywilnym jest oczywista. Problemem staje się właśnie przedmiotowa mentalność. Służbę w wojsku należy traktować bardziej jako etap w życiu, a nie pomysł na całe życie. Jako dobry żołnierz każdy powinien mieć zawsze w zanadrzu plan B a nawet C.

Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że okres ten powinno się skrócić do 8 lat. To byłby wystarczający czas, by żołnierza odpowiednio wyszkolić, aby nabył doświadczenia, wziął udział w ewentualnych misjach, miał czas na zdobycie dodatkowych, przydatnych nie tylko w wojsku, umiejętności i uprawnień. Jednocześnie, odchodząc po tychże 8 latach do cywila, byłby na tyle młody, by móc ułożyć sobie satysfakcjonujące go życie zawodowe w cywilu. Bez wątpienia mundur nobilituje. Dla wielu to oznaka awansu społecznego, z którą niełatwo się po tych 12 latach rozstać. Ale jest wiele mundurów z orzełkiem na piersi, które można nosić i służyć w ten sposób krajowi. Oczywiście ogromna w tym rola państwa oraz tego jak traktuje weteranów i jak im pomaga w adaptacji do życia w cywilu, ale to już temat na kiedy indziej. 

Jest jednak jeden argument, który podnoszony przez przeciwników „planu 12-letniego” zasługuje na uwagę. Argumentem tym jest ogólnie panujący w Wojsku Polskim … nepotyzm. Awans do korpusu podoficerskiego nie zawsze zależy (a według niektórych prawie nigdy) od wiedzy, zdolności i umiejętności żołnierza, a od tego czyim jest synem, siostrzeńcem czy sąsiadem. Nepotyzm uniemożliwia wielu zdolnym, pracowitym i oddanym służbie szeregowym spełnienie swojego marzenia o karierze podoficera (a może nawet oficera) poprzez obsadzanie i tak już ograniczonych ilościowo etatów podoficerskich kandydatami z klucza „rodzinno-przyjacielskiego”. Nepotyzm w Wojsku Polskim to zjawisko, które w wielu przypadkach urosło już do rangi patologii i jako takie powinno być piętnowane i zwalczane.

Wszystkim, nawet tym, którzy jedynie pobieżnie zetknęli się z wojskiem, doskonale znane jest pojęcie „plecak”. To ktoś, komu karierę w wojsku, awans czy nawet dodatkowe kursy i szkolenia zapewnia nie ciężka praca, wytrwałość i upór, ale… rodzina na wysokim stanowisku. To jest – moim zdaniem – zjawisko, o którym należy mówić przy każdej nadarzającej się okazji. Zamiast toczyć narodowe spory na temat tego czy korpus szeregowych powinien odchodzić do cywila po 12-stu czy 15-stu latach, należy skupić się na walce o gruntowne zmiany systemowe w resorcie. O zmianę mentalności tak decydentów, jak i tych, o których losie się decyduje. Sytuacje, gdy w chwili ogłoszenia naboru na kurs podoficerski, czy do studium oficerskiego wszystkie miejsca są już z góry obsadzone przez „przywiezionych w teczkach” kandydatów zakrawa na paranoję. Relikt najciemniejszych lat poprzedniego ustroju. W armii pretendującej do miana wojska europejskiego, nowoczesnego i profesjonalnego, nie powinny mieć miejsca.

Etatów podoficerskich nigdy oczywiście nie starczy dla wszystkich starszych szeregowych, ale należy robić wszystko, aby dostali je ci najlepsi, bo tylko oni zapewnią odpowiednio wyszkolone i zmotywowane nowe pokolenia „Indian”.