niedziela, 4 maja 2014

Camerone - bo każda armia ma swoje Termopile

Żołnierzowi - prócz broni, żołdu i dobrych butów itp. - potrzebny jest duch i tradycja, dzięki której może utożsamiać się z korpusem, w którym służy. O ile w armiach narodowych sprawa jest oczywista - wszyscy walczymy za Ojczyznę,  to we francuskiej Legii Cudzoziemskiej jest to trudniejsze. Mimo że Legia jest jednostką armii francuskiej, to w odwoływaniu sie do tradycji atrybuty narodowe nie wchodza w grę. Nawiązywanie do rycerskiej tradycji Karola Wielkiego, królewskich muszkieterów i napoleońskich marszałków byłoby nieporozumieniem. Bonaparte nie jest nikim ważnym dla służących w jej szeregach Kenijczyków, Marokańczyków czy przybyszów ze Sri Lanki. Oficerowie muszą wpajać rekrutom coś zupełnie innego - wiedzę o 160-letniej tradycji formacji. I własnie takim elementem tej legionowej tradycji jest Cameron.

Cameron upamiętnia jeden z wojennych epizodów, który jak groźne memento uświadamia każdemu legioniście, na jakie ryzyko zdecydował się, podpisując zawodowy kontrakt.

Pod koniec lat 50-tych XIX stulecia w Meksyku rozgorzała wojna domowa pomiędzy siłami konserwatywnymi, a liberalnymi. Po trzech latach zmagań wspierany przez Amerykanów przywódca liberałów Benito Juarez zyskał przewagę i uzyskał kontrolę nad państwem. Strzały ucichły, ale wyniszczony wojną kraj nie był w stanie spłacać długów zaciągniętych w Europie. Jego główni wierzyciele – Wielka Brytania, Francja i Hiszpania zdecydowali się na interwencję zbrojną. W grudniu 1861 roku wojska trzech mocarstw opanowały meksykański port Veracruz. Kilka miesięcy później animozje między sprzymierzonymi doprowadziły do wycofania się wojsk hiszpańskich i brytyjskich. Francuzi zostali sami. Cesarz Napoleon III postanowił pójść za ciosem i wzmocnił swoją obecność wojskową w Meksyku. Planował zdusić oddziały Juareza i obsadzić w stolicy marionetkowy rząd całkowicie podległy woli Paryża. Benito Juarez nie zamierzał poddać się bez walki. Zachęcany przez Amerykanów uderzył na najeźdźców. Walki rozgorzały na nowo.

W marcu 1863 roku do Veracruz przybyły dwa bataliony Legii Cudzoziemskiej – elitarnej, najemnej formacji powołanej do życia dokładnie 32 lata wcześniej przez króla Francji Ludwika Filipa. Legioniści otrzymali rozkaz ochrony linii zaopatrzeniowej z Veracruz do Puebla, które w tym czasie było oblegane przez wojska po dowództwem generała Foreya. W kwietniu Francuzi wysłali doń z Veracruz silnie chroniony konwój z działami, amunicją i pieniędzmi przeznaczonymi na żołd.

Dowódca legionistów pułkownik Pierre Jeanningros dowiedział się od indiańskich zwiadowców, że Meksykanie planują atak na konwój. Postanowił wysłać mu na pomoc oddział swoich otrzaskanych w boju żołnierzy przyzwyczajonych do walki w trudnych, pustynnych warunkach.

Zadanie to przekazał legionistom z 3 kompanii 1 Batalionu dowodzonym przez kapitana Jeana Danjou. Zastępcami kpt. Danjou byli porucznicy Maudet i Vilain. Pod swymi rozkazami mieli Szwajcarów, Bawarczyków, Prusaków, Wirtemberczyków, Belgów, Duńczyków, Włochów, Hiszpanów, Nadreńczyków i Francuzów. Przed wstąpieniem do Legii imali się oni różnych zajęć. Zachowana lista personalna kompanii wymienia wykonywane wcześniej zawody: student, handlarz żywności, przedstawiciel wytwórni tytoniu, księgarz, kowal, majtek okrętowy, wypalacz cegieł, zawodowy żołnierz, siodlarz, drwal, tkacz, poskramiacz dzikich zwierząt... Teraz byli legionistami. W ciemnoniebieskich kurtkach, czerwonych pantalonach (chociaż historycy twierdzą, że były białe) i skórzanych trzewikach maszerowali w szyku ustawionym tak, jakby były to manewry na placu apelowym. Mieli przy sobie tylko karabiny i torby z nabojami. Dwa muły niosły zapas żywności, wodę i nieco amunicji. Wśród legionistów nie zabrakło Polaków. Sierżant Ludwik Morzycki, był doświadczonym żołnierzem. Urodził się 5 I 1840 r. w La Clayette w departamencie Saony i Loary. Był synem Ignacego Wincentego Morzyckiego (powstańca listopadowego) i Klaudyny Marii de Louvier. W 1858 r. Ludwik zaciągnął się w szeregi 2. Pułku Cudzoziemskiego, podpisując 5-letni angaż. Podczas kampanii afrykańskiej 1858-1859 został kapralem. Odznaczył się podczas kampanii włoskiej 1859 r. (otrzymał wtedy sardyński Medal Odwagi Wojskowej i francuski Medal Italii). Po powrocie do Afryki został sierżantem, a potem sierżantem-furierem. Do kampanii meksykańskiej zgłosił się na ochotnika. Inny Polak w oddziale, Leon Górski urodził się w Nimes 1 III 1844 r. Był synem Józefa Polikarpa Górskiego i Jeanne Louise Champagne. Do Legii zaciągnął się na 3 lata.

Kapitan Danjou był powszechnie znany w Legii ze swej ułomności – dziesięć lat wcześniej podczas walk w Algierii karabin eksplodował mu w rękach, skutkiem czego kapitan stracił lewą dłoń. Nie pogodził się ze swoim kalectwem, kazał dorobić sobie drewnianą protezę, którą wyprofilowano tak, by pasowała do łoża karabinu i pomalował ją na brązowo, by sprawiała wrażenie rękawicy. Przełożeni wysoko ceniący walecznego oficera pozwolili mu pozostać na służbie.
Sześćdziesięciu pięciu legionistów opuściło obóz o północy 30 kwietnia i udało się piechotą w stronę miasteczka Palo Verde dokąd dotarli przed siódmą rano. Tuż przed miasteczkiem minęli opuszczoną hacjendę Camerone, która składała się z obszernego domu i szeregu budynków gospodarczych ustawionych wokół dużego podwórza.
W zrujnowanym i spalonym Palo Verde legioniści nie zastali żywej duszy. Kapitan Danjou wystawił warty oraz zarządził postój i odpoczynek. Zmęczeni żołnierze zalegli pod ścianami budynków i zaczęli przygotowywać kawę.
Po kilkunastu minutach jeden z legionistów zaalarmował kapitana, że od zachodu zbliża się do Palo Verde duża grupa jeźdźców. Ogniska natychmiast zasypano i chwycono za broń. Ruiny miasteczka nie zapewniały należytej ochrony, więc kapitan Danjou zdecydował, że wycofają się do pobliskiej hacjendy.

Meksykańscy kawalerzyści zauważyli legionistów i z miejsca przystąpili do szarży. Francuzi uformowali czworobok i odpowiedzieli salwą z karabinów, która ostudziła zapał Meksykanów. Po dotarciu do hacjendy legioniści zabarykadowali się, zajęli pozycje bojowe i zaczęli razić napastników celnym ogniem. Na dach budynku wdrapał się bystrooki sierżant Wincent Morzycki i stamtąd informował kapitana Danjou o ruchach przeciwnika.
Meksykanie przypuścili szturm, który legioniści odparli. O godzinie 9:30 do hacjendy podszedł wymachując białą chustką meksykański porucznik. Poinformował legionistów, że są otoczeni przez 2000 żołnierzy i zaproponował kapitulację. Kłamał – w tym momencie siły meksykańskie liczyły około ośmiuset spieszonych kawalerzystów.
Kapitan Danjou odrzucił propozycję wiedząc, że w tym momencie wiąże znaczne siły przeciwnika i zwiększa szanse konwoju z działami na dotarcie do obleganego Puebla.
Wznowiono walkę. Legioniści dysponujący ograniczoną ilością amunicji strzelali rzadko, ale bardzo celnie. Byli wyposażeni w karabiny kapiszonowe wz. 1859. Była to broń ładowana odprzodowo, a więc nie należała do najbardziej poręcznych i szybkostrzelnych. Miała jednak inną zaletę – strzelała potężnymi, niezwykle niebezpiecznymi pociskami typu Minie, wynalezionymi kilkanaście lat wcześniej przez francuskiego kapitana Claude’a Minie. Cylindryczno-stożkowe pociski wykonane z ołowiu były prawdziwymi siewcami śmierci. Rany powodowane przez nie były bardzo ciężkie, w większości śmiertelne. W dodatku mogły skutecznie razić przeciwnika na odległość do 500 metrów. Legioniści początkowo trzymali więc napastników w szachu. Potem jednak szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę Meksykanów.
Ci uzbrojeni byli w różnoraką broń – od przestarzałych muszkietów po nowoczesne karabiny powtarzalne. No i ich przewaga liczebna była miażdżąca…
Około południa ośmiuset kawalerzystów zostało wzmocnionych oddziałem 1200 piechurów pod dowództwem pułkownika Francisco Milana. Meksykanie przypuścili kolejny, wściekły szturm na hacjendę. Ich kule posiekały ściany budynków, ale ogień legionistów nie milkł. Głodni, spragnieni i osmaleni dymem prochowym walczyli w potwornym upale bez słowa skargi. W tym momencie wiedzieli już, że nie wyjdą z hacjendy żywi. Co chwila któryś z nich padał trafiony meksykańską kulą. Kiedy została ich mniej niż połowa kapitan Danjou wyjął z plecaka ostatnią butelkę wina i obszedł hacjendę. Każdy z legionistów pociągnął z niej łyk i przysiągł kapitanowi, że prędzej zginie, niż się podda.

Walka trwała nadal. Meksykańskie kule siekały ściany hacjendy raz przy razie. Około godziny 13:00 poległ kapitan Danjou trafiony kulą w pierś. Dowództwo przejął po nim podporucznik Villain. Po godzinie otrzymał postrzał w głowę. Teraz dowódcą został podporucznik Maudet.

Każdemu z legionistów zostało już zaledwie kilkanaście pocisków. Meksykanie podeszli pod ściany budynków i przez wyrwy i okna wrzucili wiązki płonącej słomy. Hacjendę zaczął trawić pożar.

O godzinie 17:00 przy życiu pozostało już tylko dwunastu legionistów: por. Maudet, sierż. Morzycki, kaprale Berg, Magnin i Maine oraz szeregowcy: Bartholotto, Leonard, Catteau, Wenzel, Constantin, Kunaszek i Górski. Meksykanie przerwali ogień ponownie domagając się kapitulacji. Legioniści wierni przysiędze złożonej swemu poległemu dowódcy odpowiedzieli, że prędzej zginą, niż się poddadzą, a sierżant Morzycki sklął meksykańskich wysłanników w trzech językach.
Sytuacja była beznadziejna. Meksykanie przeskoczyli przez mur i znaleźli się na terenie obejścia, atakowali z wszystkich stron. Zepchnęli legionistów do corallu. Obrońcy skryli się za stertami trupów po południowej stronie dziedzińca i nadal prowadzili ogień. Sierż. Morzycki zginął próbując przedostać się do budynku hacjendy; chciał zajść wroga od flanki. Trwało to wszystko godzinę. Padli następni ranni i zabici. Na koniec, w bitewnym amoku, podporucznik Maudet i pięciu pozostałych przy życiu legionistów nałożyli bagnety na karabiny i przystąpili do ostatniej, beznadziejnej szarży. Otworzyli drzwi stajni, wypalili salwą i rzucili się do walki wręcz.
Podporucznik Maudet i dwóch legionistów natychmiast poległo. Trzech pozostałych stanęło do siebie plecami i skierowało bagnety ku otaczającym ich kilkuset Meksykanom. Już mieli zostać rozszarpani na strzępy przez wściekłych przeciwników, gdy nadbiegł pułkownik Milan.
- Poddajcie się! – krzyknął do legionistów.
- Poddamy się, jeśli pozwolicie nam pochować naszych zabitych i zachować broń – odparł rwącym się głosem jeden z Francuzów.
Meksykański oficer patrzył przez chwilę na trzy osmalone, zakrwawione postaci chwiejące się na nogach, ale nadal trzymające w dłoniach broń wymierzoną w jego żołnierzy.
- Ludziom takim jak wy nie odmówię niczego – odparł po chwili.
Przez jedenaście godzin sześćdziesięciu pięciu legionistów odpierało ataki dwóch tysięcy Meksykanów zabijając i ciężko raniąc ponad trzystu z nich. Dzięki ich heroicznej walce konwój z działami i amunicją dotarł bezpiecznie do oddziałów oblegających Pueblo, które wkrótce zostało zdobyte. Oni sami, a zwłaszcza ich nieustraszony dowódca przeszli do legendy Legii Cudzoziemskiej stając się symbolem męstwa i walki do ostatniego naboju i ostatniego żołnierza. Cesarz Napoleon III zdecydował, że od tamtej pory nazwa Camerone będzie wyszyta na wszystkich sztandarach cudzoziemskich.
Kiedy chowano ciała obrońców hacjendy drewniana ręka kapitana Danjou gdzieś się zawieruszyła. Znalazł ją meksykański wieśniak i dwa lata po bitwie przekazał ją Legii. Dzisiaj znajduje się ona w muzeum w Aubagne i stanowi najświętszą relikwię Legii Cudzoziemskiej.
Podczas święta Camerone ręka kapitana Danjou jest wystawiana na widok publiczny podczas uroczystej parady cudzoziemskich oddziałów, a niesienie oszklonej szkatuły zawierającej ją jest największym zaszczytem dla legionisty. (Wielokrotnie nieśli ja Polacy).
W roku 1892, armia meksykańska wystawiła pod Cameron pomniczek z inskrypcją: QUOS HIC PLUS LX ADVERSI TOTIUS AGMINIS MOLES CONSTRAVIT / VITA PRIAM QUAM VIRTUS MILITES DESERVIT GALLICOS. / DIE XXX MENSI APR. ANNI MDCCCLXIII7. Co w wolnym przekładzie znaczy: „Tu 60 stanęło przeciw całej nieprzyjacielskiej armii, która ich zmiażdżyła. Życie wcześniej niż odwaga opuściło żołnierzy francuskich. 30 kwietnia 1863”. Dziś w miejscu bitwy (leżącym przy jednej z głównych ulic miasteczka Villa-Tejeda) stoi mauzoleum. Spoczywają w nim i legioniści, i Meksykanie. Wybrukowany kamiennymi płytami plac kończy się ścianą, na której cesarskie orły przyglądają się dobrze znanemu napisowi Virtuti Militari.


Lest we forget

Gdy wybuchła I wojna światowa, Australia była młodym, zaledwie 13-letnim państwem (stany australijskie zawiązały federację, tworząc Związek Australijski, 1 stycznia 1901 roku). Nowopowstały naród miał ambicje, by zaistnieć na arenie międzynarodowej. W 1915 roku zapadła więc decyzja o przystąpieniu do wojny i wysłaniu do Europy kontyngentu wojska. ANZAC (skrót od Australian New Zealand Army Corps – Australijsko-Nowozelandzki Korpus Ekspedycyjny) wyruszył do ogarniętej wojną Europy. Wkrótce żołnierze w kapeluszach z podwiniętym jednym rondem oraz ich nowozelandzcy koledzy wylądowali w Egipcie. Po krótkim szkoleniu i zgraniu pododdziałów zostali przerzuceni do Turcji na półwysep Gallipoli, którego zdobycie miało umożliwić wojskom Ententy uchwycenie cieśniny Dardanele i otworzyć drogę na Stambuł. Ciekawostką może być fakt, że operację przygotował ówczesny I lord admiralicji, a późniejszy premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill.

Lądowanie pierwszych żołnierzy ANZAC na Gallipoli odbyło się 25 kwietnia 1915 roku o godzinie 4:30. To, co miało z założenia być sprawnie i szybko przeprowadzoną operacją, zamieniło się w trwająca 8 miesięcy batalię, która pochłonęła po obu stronach konfliktu ponad 130 tysięcy zabitych i drugie tyle rannych. Gdy w styczniu 1916 roku Australijczycy opuszczali półwysep Gallipoli, zostawiali za sobą ciała ponad 8000 towarzyszy broni.

Dla młodego narodu, którego państwowość dopiero się kształtowała, był to szok. Szok, który jednak paradoksalnie scementował naród australijski i stał się jedną z ważniejszych podwalin nowoczesnego australijskiego patriotyzmu. Pierwszy, nieoficjalny ANZAC Day obchodzony był już rok później. 25 kwietnia 1916 roku ponad 2000 australijskich oraz nowozelandzkich żołnierzy przemaszerowało ulicami Londynu. Tamtejsze gazety okrzyknęły ich Rycerzami Gallipoli. Uroczystości odbywały się również w Egipcie, gdzie ANZAC stacjonował i oczywiście w samej Australii. Parady, podobne do londyńskiego marszu, odbyły się w każdym australijskim mieście i miasteczku. W niektórych wzięli nawet udział, wciąż kurujący się w szpitalach, ranni w bitwie weterani. Obwożono ich samochodami pod czułą opieką pielęgniarek. Do końca wojny dzień ten był okazją do organizowania patriotycznych spotkań, parad, festynów i uroczystości połączonych z akcjami rekrutacyjnymi.

W latach 20-tych XX wieku ANZAC Day stał się okazją do uczczenia pamięci nie tylko ofiar operacji dardanelskiej (bo tak bitwę pod Gallipoli nazywają Anglicy) ale również wszystkich 60.000 poległych w I wojnie światowej Australijczyków. W 1927 roku ANZAC Day stał się ogólnokrajowym świętem, a w latach 30-tych XX wieku na stałe wszedł do kalendarza świąt państwowych. Uroczyste marsze i apele poległych odbywały się nawet podczas II wojny światowej, chociaż groźba japońskiego nalotu uniemożliwiała uczestnictwo większej liczby ludności. Z oczywistych przyczyn zgromadzenia były wówczas zabronione.

Dziś ANZAC Day to nie tylko święto 25. kwietnia i dzień wolny od pracy. ANZAC oraz bitwa pod Gallipoli obecne są także w kulturze oraz… kuchni. W 1981 roku znany z filmu „Truman Show” reżyser – Peter Weir nakręcił film o wydarzeniach z 1915 roku. W roli głównej wystąpił młody wówczas Mel Gibson. Na znanej i popularnej także (a może przede wszystkim) w Polsce, płycie zespołu Sabaton „The Art of War”, oprócz słynnego „40: 1” znajdziemy również utwór „Cliffs of Gallipoli”. Do dnia dzisiejszego zaś przysmakiem dzieci i dorosłych są ciastka pieczone według dokładnie tej samej receptury jak te, które żony i matki pakowały do plecaków żołnierzy wyruszających na Wielka Wojnę. Ciastka zwane są Anzac Biscuits.

Australijczycy ANZAC świętują dwojako. Uroczystości zaczynają się wczesnym rankiem, tuż przed wschodem słońca. Tradycja ceremonii o wschodzie słońca (tzw. Dawn Service) ma swoje źródło w zwyczajach żołnierskich, które przestrzegane i kultywowane są w Armii Australijskiej do dnia dzisiejszego. Dla wojska tkwiącego na pozycjach obronnych to pora, która wymaga największego skupienia, koncentracji i trzeźwości umysłu. Zmęczone czuwaniem oczy często tuż przed wschodem słońca, gdy pierwsze słabe promienie światła zaczynają zalewać ziemie, niejednokrotnie tworzą złudzenia optyczne. To właśnie przed świtem wróg najczęściej przypuszcza atak wykorzystując zmęczenie i głęboki sen obrońców. Lądowanie pierwszych żołnierzy ANZAC na brzegach Gallipoli także odbyło się o tej porze. Poranne uroczystości, poza kilkoma przypadkami mającymi charakter obchodów oficjalnych, przeznaczone są tylko i wyłącznie dla weteranów.

Na kilkadziesiąt minut przed wschodem słońca w Klubach Weterana (tzw. R.S.L. – Returned and Services League of Australia) w każdym mieście i dzielnicy, przy pomnikach, na cmentarzach wojskowych i innych miejscach pamięci spotykają się ci, którzy walczyli na wszystkich wojnach, jakie Australia w swej krótkiej historii toczyła. Obowiązkowym elementem takiego spotkania jest dwuminutowa cisza ku czci wszystkich poległych kolegów i towarzyszy broni. Śpiewane są również hymny (australijski, nowozelandzki i królewski), składane wieńce i kwiaty.

Po uroczystościach porannych, około godziny 9.00, odbywają się ogólnodostępne już dla mieszkańców parady i przemarsze ulicami miast. Biorą w nich udział zarówno weterani, jak i oddziały ADF (Australian Defence Forces), a także skauci i kadeci (Cadets to coś w rodzaju naszego Strzelca – zmilitaryzowana forma harcerstwa dla dzieci do lat 16-tu, nad którą opiekę i patronat sprawują poszczególne jednostki wojskowe). Każdy weteran, który otrzymał w swoim życiu jakiekolwiek odznaczenie wojskowe lub wojenne (w przeciwieństwie do Polski, Australia za misje afgańską oraz iracką nadaje swoim żołnierzom odznaczenia jak za kampanie wojenne) i ma je przypięte w ten dzień do piersi, podróżuje wszelkimi środkami komunikacji publicznej za darmo. Ludzie podchodzą do żołnierzy i weteranów, których tego dnia na ulicach mnóstwo, ściskając im ręce i dziękując. Każdy, czy to weteran, żołnierz czy cywil nosi tego dnia wpięty na widocznym miejscu, kwiat rozmarynu. Rozmaryn rośnie dziko właśnie na półwyspie Gallipoli, dlatego stał się symbolem ANZAC Day.

Jakkolwiek uroczystości o wschodzie słońca przeznaczone są w głównej mierze dla weteranów, to jest jednak kilka miejsc gdzie w ceremoniach tych uczestniczyć mogą wszyscy. Takim miejscem jest chociażby ANZAC War Memorial w Canberze oraz pełniący rolę grobu nieznanego żołnierza cenotaf ku czci poległych w Sydney.

Właśnie w uroczystościach w Sydney miałem przyjemność uczestniczyć w tym roku. Mimo, iż dzień był chłodny i pochmurny (późniejsza parada ulicami miasta odbyła się w ulewnym deszczu) plac, na którym znajduje się monument, był pełen ludzi już o 4.30 rano. Wśród tłumu, oprócz żołnierzy i marynarzy służby czynnej oraz weteranów dominowali ludzie młodzi. Średnia wieku oscylowała wokół 30-35 lat. Mnóstwo było także młodzieży, a nawet dzieci, których w języku potocznym zaliczylibyśmy do tzw. „gimbazy” – 12-14 lat. Nikt z nich przez dwie godziny trwania uroczystości nie spojrzał nawet raz na telefon komórkowy. Wszyscy w ten piątkowy chłodny poranek grzecznie wstawali i siadali zgodnie z wytycznymi prowadzącego ceremonię, śpiewali hymn australijski i królewski, słuchali hymnu nowozelandzkiego. Śmiali się i klaskali, gdy orkiestra zagrała „Waltzing Matilda”. W milczeniu i skupieniu oddawali hołd poległym 2 minutami ciszy.

Przy wejściu na plac minąłem chłopaka w wieku 25-28 lat. W odświętnym garniturze  (takim jakie mężczyźni zakładają na swój ślub), z wpiętym w klapę rozmarynem. Stał skromnie, z boku przeglądając program uroczystości rozdawany nieopodal przez żołnierzy. Co zwracało uwagę w tym młodym chłopaku? Przypięty obok rozmarynu Medal for Gallantry (medal za odwagę) – trzecie, co do ważności odznaczenie w Armii Australijskiej.

Australijczycy to radosny i serdeczny naród. Lubiący i potrafiący się bawić. Naród o jakże krótkiej historii, a jednocześnie o jakże wielkim przywiązaniu do swojego kraju. Nie potrzebują ustaw i kampanii promocyjnych, aby wywieszać, nosić i malować (a nawet tatuować sobie) flagę australijska. Nie potrzebują zachęty, aby będąc w Europie obowiązkowo odwiedzić Gallipoli. Robią to naturalnie, po prostu. Nie wiem, czy ma na to wpływ brak wojen toczonych na ich terenie czy ilość dni słonecznych w ciągu roku. Ale ludzie, których, na co dzień dzielą nie tylko poglądy polityczne i status społeczny czy materialny, ale również religia, obyczaje, pochodzenie i kolor skóry potrafią w ten dzień stanąć w jednym szeregu i powiedzieć „Lest we forget” (Obyśmy nie zapomnieli).