poniedziałek, 5 listopada 2018

Burzowe wrota

Jedno z ostatnich zdjęć żołnierzy 6. kompanii 2. batalionu 104. pułku

Podczas tzw. 2. Wojny Czeczeńskiej rozpoczętej w sierpniu 1999 r. rajdem przywódcy rebeliantów czeczeńskich Szamila Basajewa na rosyjski Dagestan doszło do pamiętnego wydarzenia.
29 lutego 2000 roku, Rosjanie zwyciężyli w bitwie o Szatoj. Jednak dwóm sporym kolumnom bojowników czeczeńskich udało się przebić z okrążenia. Jedna, pod dowództwem Gełajewa przedzierała się w kierunku północno-zachodnim na wieś Komsomolskoje. Druga, pod dowództwem Saudyjczyka Chattaba (byli w niej Idris, Abu Walid, Szamil Basajew) w liczbie około 2500 (dane rosyjskie, raczej przesadzone) obrała kierunek północno-wschodni przez Ułus-Kert. Na ich drodze rosyjskie dowództwo ustawiło 2. batalion 104. pułku desantowego-spadochronowego 76. Dywizji Powietrznodesantowej z Pskowa z zadaniem: nie przepuścić separatystów! Dowódca 104. pułku płk Melentiew rozkazał dowódcy 6-tej kompanii mjr. Mołodowowi zająć wzgórze Isty-Kord. Kompania zajęła wzgórze 776, a na Isty-Kord wysłała 12-osobowe rozpoznanie.
Następnego dnia około 12.30 zostało ono zaatakowane przez Czeczenów i odrzucone na wzgórze 776. W stoczonej we mgle potyczce zginął dowódca kompanii, 35-letni Siergiej Mołodow, a dwóch zwiadowców zostało rannych. Dowództwo kompanii objął kapitan Roman Sokołow, jednak głównym dowódcą obrony był 36-letni dowódca 2. batalionu - podpułkownik Jewtiuchin. Rozkazał on spadochroniarzom okopać się na wzgórzu 776 i stamtąd odpierał ataki Czeczenów oraz arabskich mudżahedinów.
Na wsparcie z powietrza nie można było liczyć z powodu gęstej mgły. Do wieczora 29 lutego kompania miała 33 zabitych ( z 90 ludzi początkowego stanu). Po trzech nieudanych atakach Czeczeni zaczęli przegrupowanie i ściągnęli posiłki z innych rejonów (nie tylko o wzgórze 776 tego dnia toczyły się walki). Chattab wydał rozkaz atakowania wzgórza do skutku. Szturmy następowały co godzina, co pół. Coraz mniej żołnierzy było w stanie je odpierać. Na pomoc obleganym pośpieszyły inne kompanie batalionu, jednak wpadły w zasadzkę i nie mogły dotrzeć do celu. Jedynie około godziny 3-ej w nocy 15 żołnierzy z 4-ej kompanii na czele z dowódca kompanii Aleksandrem Dostałowem udało się (zresztą wbrew rozkazom dowództwa) przebić do obrońców. Cała piętnastka tej nocy poległa.
Około 6 rano wzgórze wobec braku „siły żywej przeciwnika” zaczęli opanowywać mudżahedini. Wobec tego 28-letni kapitan Wiktor Romanow po śmierci dowódcy pułkownika Jewtiuchina przez radio skierował ogień artylerii na siebie. Ostanie jego słowa to " lewo piędziesiąt, żegnajcie "mużyki" ".

Z 90 desantników, do rana dożyło 6, w tym 4 ciężko rannych. Zakrwawionych i ogłuszonych Czeczeni nie zauważyli i nie dobili. Dwóch z ocalałej szóstki nie miało nawet zadraśnięcia. Roman Chistołubow (po raz pierwszy brał udział w walce) i Aleksiej Komarow. Bardzo ciekawe są ich wspomnienia. Walka trwała nieomal non stop przez około 24 h. Od pierwszego szturmu aż do przejścia sił Chattaba przez opanowane wzgórze na tereny niekontrolowane przez wojska Federacji. Pod koniec walczono (ponoć) saperkami jak skończyła się amunicja. Jewtiuchin poprosił o posiłki zbyt późno. Najbliższy pułk stał 5 km od ich pozycji jednak taka odległość w górach to kilka kilkanaście godzin.

Według radiowych komunikatów czeczeńskich stracili oni około 350 ludzi.

W Rosji, pomimo porażki 6 Kompanii, która przecież nie obroniła wzgórza 776, zagłada prawie wszystkich jej żołnierzy nabrała cech heroicznego mitu. Jej żołnierze stali się w Rosji wojenną legendą.
W Pskowie ufundowano pomnik upamiętniający 6 kompanię 2. Batalionu 104. pułku. Żołnierze tej jednostki zostali pośmiertnie wyróżnieni najwyższymi rosyjskimi odznaczeniami wojskowymi. Aż 22 z nich otrzymało Order Bohatera Federacji Rosyjskiej. Dla porównania podczas trwającej 10 lat interwencji radzieckiej w Afganistanie poprzedzający go Order Bohatera Związku Radzieckiego dostało tylko 65 wojskowych.

W 2006 roku powstał 4-odcinkowy mini-serial telewizyjny opowiadający o walkach 6. kompanii na wzgórzu 776

Jako ciekawostkę natomias należy dodać, że motyw wezwania artylerii na własne pozycje przypomina czyn polskiego chorążego Kunysza z 9. pułku 3. DP WP - 19.IX.1944r. W domu przy ul. Idźkowskiego 4 na warszawskim Czerniakowie, wobec okrążenia i beznadziejności położenia przywołał na siebie ogień artylerii zza Wisły ginąc sam, ale i zabijając pewną liczbę Niemców.


sobota, 27 października 2018

Ostatnia szarża...

Jednym z mało dziś znanych w świecie wydarzeń I wojny światowej była bitwa, która rozegrała się 31 października 1917 roku w Beer Szewa (miasto leżące dziś na terytorium Izraela). Ta niewielka wówczas miejscowość była ważnym lokalnym ośrodkiem administracyjnym. Tam też mieścił się garnizon armii tureckiej oraz duża grupa oficerów niemieckich, na czele z dowodzącym generałem Friedrichem Freiherr Kress von Kressenstein. Egipskie Siły Ekspedycyjne (czyli po prostu Brytyjczycy) wcześniej kilkakrotnie bezskutecznie próbowały przełamać turecką obronę w Gazie i zdobyć miasto. Turecka obrona, wspierana przez Niemców, była jednak bardzo silna, ataki 60 Londyńskiej Dywizji były skutecznie odpierane za pomocą dział, niewiele pomogło wsparcie 74 Dywizji. Turcy i Niemcy byli przekonani o swojej militarnej dominacji w tym rejonie, a zdobycie miasta uważali za po prostu niemożliwe. Jednakże Brytyjczycy nie rezygnowali. Niestety wszystkie ich oddziały zajęte były walkami o obiekty w dalszej okolicy, przy Beer Szewa pozostały tylko dwie jednostki australijskie w liczbie zaledwie 800 żołnierzy z 4 i 12 Regimentu Australijskiego 4 lekkiej Brygady Kawalerii pod dowództwem generała Allenby. Problem polegał na tym, że konie potrzebowały ogromnych ilości paszy i wody, których w pobliskich oazach po prostu nie było. Atak musiał się więc odbyć szybko, każdy dzień zwłoki mógłby spowodować śmierć wielu zwierząt.
Mimo pośpiechu atak był dość szczegółowo przygotowany: miał odbyć się z zaskoczenia, późnym popołudniem. Żołnierze otrzymali instrukcję, gdzie sugerowano atak bagnetami jako bronią tylko do kłucia. Bagnety nie miały być osadzone na karabinach, lecz trzymane w ręku, dzięki czemu możliwe było używanie obu rąk do trzymania wodzy i lepsze było panowanie nad końmi. Zbrojmistrze otrzymali rozkaz naostrzenia wszystkich bagnetów. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że walka i zdobycie miasta da wojsku zapasy żywności i wody, niezbędne do przeżycia.
Bitwa zaczęła się od przygotowania artyleryjskiego i zdobycia siłami piechoty jednego ze wzgórz, z którego Turcy mogliby ogniem zatrzymać szarżę. Sama szarża odbyła się na dystansie prawie 4 kilometrów, przy czym kawalerzyści kilkakrotnie znaleźli się w ogniu karabinów, dział i ciężkich karabinów maszynowych. Dzięki galopowi straty były jednak nie tak wielkie, niż gdyby atak odbywać się miał innymi metodami. Turcy zresztą się tego spodziewali, oczekując, że zbliżające się wojsko zsiądzie z koni i zacznie walczyć pieszo. Tak się jednak nie stało. Morale Turków zostało złamane widokiem błyskawicznego, frontalnego konnego ataku wprost na ich pozycje, widziane były wśród nich objawy paniki i niezdyscyplinowania. Po przeskoczeniu zasieków i trzymetrowej głębokości okopów kawalerzyści zaatakowali namioty przeciwnika, rozpoczęły się pojedyncze walki wręcz. Miasto zostało zdobyte, przy czym Turkom nie udało się w odwrocie zniszczyć wszystkich studni.
Była to, jak dziś się nazywa, ostatnia uwieńczona sukcesem konna szarża w wojennej historii Wielkiej Brytanii. Szarża desperacka, pod względem bohaterstwa podobna do tej pod Samosierrą: żołnierze dosiadali swych koni uzbrojeni wyłącznie w bagnety, przeciw sobie mając 4000 Turków uzbrojonych nie tylko w karabiny, ale i artylerię. Dotarcie na miejsce i szarża była rajdem przez przez łącznie 4 kilometry rozpalonego piasku. Był to rajd na koniach, które będąc na pustyni od ponad dwóch dni pozostawały bez wody...
Dziś wprawdzie na obrzeżach miasta istnieje nadal cmentarz z grobami ponad 31 brytyjskich i australijskich kawalerzystów, którzy padli w tej bitwie, ale tak naprawdę mało kto pamiętał o tym wydarzeniu, nawet w Australii i Izraelu. Tymczasem ten zwycięski atak miał ogromne znaczenie strategiczne - otworzył Brytyjczykom drogę do Jeruzalem i Damaszku, pozwolił im zająć i utrzymać pod kontrolą przez kolejne lata tereny dzisiejszego Izraela i stał się początkiem końca Imperium Otomańskiego. Po I wojnie światowej Liga Narodów zgodziła się na stworzenie Mandatu Palestyny pod brytyjskim protektoratem, a w roku 1948, po podziale Palestyny, państwo Izrael mogło proklamować niepodległość. Gdyby więc nie ta szarża, to być może te tereny pozostałyby do dziś pod władaniem Turków, a założenie Izraela byłoby niemożliwe. Dlatego też w 2008 roku prezydent Izraela Szimon Peres dokonał odsłonięcia pomnika dłuta Petera Corlett, przedstawiającego australijskiego kawalerzystę w szarży.


poniedziałek, 9 lipca 2018

MIlion zza oceanu

Gdy wiosną 1944 roku, polski działacz emigracyjny Mieczysław Haiman wysłał do 796 polskich parafii w USA ankiety z pytaniem o liczbę wiernych, osób zmobilizowanych i tych, którzy polegli na służbie, odpowiedziało mu 538 parafii. Dało to niezmiernie rzadką na tle innych grup etnicznych możliwość oszacowania skali mobilizacji. Ankieta Haimana pokazała, że ponad milion żołnierzy w armii USA był polskiego pochodzenia.
Jak na tak ogromna liczbę Polaków, z których sporo było emigrantami w pierwszym albo drugim pokoleniu, młodymi ludźmi wciąż myślącymi i mówiącymi po polsku, walczących na frontach II wojny światowej w amerykańskich mundurach to temat ten dotychczas jakby w polskiej świadomości historycznej nie istniał. Odnieść można również wrażenie, że temat ten nie istniał także w świadomości Polonii amerykańskiej.
W piątek 6 lipca gdańskie Muzeum II Wojny Światowej z inicjatywy oraz przy ogromnej współpracy Stowarzyszenia Historycznego Wielka Czerwona Jedynka zaprosiło zwiedzających na otwarcie szczególnej wystawy. Ekspozycja nosząca nazwę: „Milion zza oceanu” poświęcona jest amerykańskim żołnierzom o polsko brzmiących nazwiskach, którzy, walczyli, zwyciężali, odznaczali się bohaterskimi czynami i ginęli podczas bitew i kampanii II wojny.
W słoneczne piątkowe popołudnie pod muzeum zaparkowały amerykańskie drugowojenne pojazdy wojskowe, a wchodzących do gmachu gdańszczan witał punkt rekrutacyjny US Army. 
Samą wystawę, którą można będzie zwiedzać do 31 października 2018 roku otworzył dyrektor Muzeum dr Karol Nawrocki. Odczytano również list Wiceministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Jarosława Sellina.
Co ciekawe to piątkowe otwarcie wystawy Milion zza oceanu należałoby nazwać raczej polska premierą, gdyż 6 miesięcy temu ekspozycja ta miała swój debiut właśnie zza oceanem, w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku. Tam również otwierał ja dyrektor Muzeum II Wojny, Karol Nawrocki. Ekspozycja podróżowała następnie po Stanach odwiedzając bliskie polskiej społeczności w USA miejsca, miasta odraz nekropolie, m.in. w rodzinnym mieście asa myśliwskiego z II wojny oraz wojny koreańskiej, pułkownika Francisa „Gabby” Gabreskiego. 
Zainteresowanie, jaki wzbudziła sprawiło, że istnieją już plany otworzenia podobnej wystawy o Amerykanach polskiego pochodzenia, jako części ekspozycji w amerykańskim Muzeum Narodowym II Wojny Światowej w Nowym Orleanie.
Na zwiedzających po raz pierwszy wystawę oczekiwała diorama prezentowana przez rekonstruktorów, a przedstawiająca, niemal wyjętą z Szeregowca Ryana scenę z życia okopowego. Po tym żywym wprowadzeniu w epokę następowała podróż przez życiorysy, historie, epizody ciekawostki, niezwykłe biografie zwyczajnych ludzi oraz oczywiście eksponaty, z których jednym był oryginalny mundur RAF Witolda Urbanowicza.
Dzięki zaangażowaniu pomysłodawców i współtwórców wystawy, Piotra Langenfelda oraz Michała Kowalskiego ze Stowarzyszenia Wielka Czerwona Jedynka, a także przy niewątpliwej pomocy
i współpracy Muzeum II Wojny Światowej udało się nie tylko dotrzeć do instytucji zagranicznych, muzeów, fundacji oraz przede wszystkim rodzin weteranów, co pozwoliło na zaprezentowanie naprawdę ciekawych i nieznanych bliżej biogramów. O ile bowiem, o Witoldzie Urbanowiczu słyszeli chyba wszyscy, o żołnierzu 3 Armii generał Pattona, Leonie Niemczyku również, to już mało kto zna takie nazwiska jak Teodor Dobol, Philip Streczyk czy też wspomniany wcześniej, „Gabby” Gabreski. Mało kto wie, że najbardziej odznaczonym amerykańskim żołnierzem Ii wojny był Polak i że to polska stopa, chociaż w amerykańskim bucie, pierwsza od czasów rzymskich przekroczyła w walce rzekę Ren. 
Nieobecny niestety podczas uroczystości otwarcia wystawy jej główny pomysłodawca, Piotr Langenfeld podczas rozmowy telefonicznej powiedział: „Wystawa jest w dużej mierze wynikiem poszukiwań naszego stowarzyszenia, które za jeden z celów statutowych stawia sobie zbieranie informacji, biogramów o Amerykanach polskiego pochodzenia,
a także Polakach służących w siłach zbrojnych USA, tak w czasie 2 wojny światowej jak i po jej zakończeniu. Udział i zaangażowanie Polonii w siłach zbrojnych USA, a także jego skala oraz następstwa dla społeczności polskiej w USA po wojnie, nie były dotychczas ani szeroko omawiane, ani przedstawiane. Tymczasem, jak inne mniejszości narodowościowe i Polacy wnieśli swój wkład w amerykański wysiłek wojenny. Ba, wielu z nich zapisało się w historii, oraz w dziejach swoich jednostek, jak chociażby bohaterowie słynnej 1 Dywizji Piechoty, Big Red One, Teodor Dobol czy Philip Streczyk. Inni, już jako wysocy rangą oficerowie lobbowali za przyjęciem Polski do NATO. Niektóre biogramy to opowieści niesamowite, niewiarygodne i wręcz idealnie nadające się na film wojenny. 
Może po świetnych „Szyfrach wojny” poświęconych udziałowi Indian Nawaho w walkach na Pacyfiku oraz równie znanej „Czarnej eskadrze” o afroamerykańskich pilotach myśliwskich, powstanie kiedyś film o Polakach z US Army. Sama wystawa natomiast, zaintryguje, zaciekawi i zainspiruje pasjonatów w historii do zgłębiania tego tematu nie tylko na poziomie historiograficznym i naukowym. A jest co zgłębiać – ich było ponad milion.




 





niedziela, 13 maja 2018

Australijski WOT

Regional Force Surveillance Units (RFSUs) - trzy jednostki, każda wielkości batalionu, składające się w 90% z rezerwistów, które prowadzą regularne patrole północnych terenów Australii - rezerwiści podczas tych patroli zaliczają swoje "weekendowe" szkolenia.
Według stanu na grudzień 2014 roku RFSUs składało się z 200 żołnierzy służby czynnej i ponad 1300 rezerwistów.
Zanim powstały Regional Force Surveillance Units takie patrole prowadził SASR.
I pisząc "rezerwiści" nie mam na myśli rezerwy w naszym tego słowa znaczeniu - czyli PO odbyciu służby w jednostkach operacyjnych, po zetce czy po zakończeniu kontraktu, nie... to cywile.
Po zakończeniu służby czynnej w oddziałach regularnych ADF przechodzi się też do rezerwy ale na 5 lat do tzw. Standby Reserve - tacy rezerwiści nie są wzywani na ŻADNE szkolenia, a mogą być jedynie zmobilizowani w czasie wojny lub ogólnonarodowego zagrożenia... na stanowiska administracyjne i zabezpieczenia. Prawdziwa Army Reserve czyli High Readiness Reserve oraz Reserve Response Force składają się z ...weekendowych żołnierzy.
The Reserve Response Force szkolą się przez minimum 20 dni w roku, a maksimum to 100 dni w roku, High Readiness Reserve to minimum 32 dni na rok - max też 100, a w wyjątkowych wypadkach i za specjalną zgoda można to wydłużyć do 150 na rok.
Unitarka w ADF to 80 dniowy kurs. Jest też kurs zaawansowany, na który trafiają m.in kandydaci na komandosów w ramach rekrutacji bezpośredniej cywili DRS (Special Forces Direct Recruitment Scheme) - trwa on kolejne 72 dni i w założeniu, po jego ukończeniu ma się wiedzę i umiejętności porównywalne z piechurem po 2 latach normalnej służby...
Army Reserve to wojsko na pół etatu - oni wszyscy maja swoje cywilne etaty, a żołnierzami są w czasie wolnym - niektórzy pracują w cywilu na pół etatu, a drugie pół etatu są żołnierzami. Dostają za to, na początek, jakieś 20kilka tysięcy AUD na rok - oczywiście nie płacąc od tego podatku.

czwartek, 10 maja 2018

Zetka lekarstwem na rurki

Ponieważ przez Facebooka zaś (nadużywanie "zaś" podobno świadczy o naleciałościach górnośląskich😆) przetacza się fala memów o przywróceniu Zasadniczej Służby Wojskowej... no to zaś 😉 się wypowiem :)

Zwolennicy zasadniczej służby wojskowej dzielą się w moim odczuciu na dwa obozy. Jeden to pokolenie starsze. Pokolenie, które samo doświadczyło „plusów dodatnich” oraz „plusów ujemnych” zasadniczej służby wojskowej i ze zrozumiałych względów ma do tego fragmentu swojego życiorysu ogromną nostalgię. Wiadomo nie od dziś, że nie ma większej przyjaźni niż koledzy z wojska i lepszych wspomnień, jak to, co „myśmy ze szwagrem w wojsku robili”. „Jeżeli ja mogłem/musiałem iść do woja, to dzisiejsza młodzież też powinna!” Taka trochę filozofia spod znaku „za moich czasów to…”.

Druga grupa opowiadająca się za służbą zasadniczą to ludzie nazwani przeze mnie roboczo „anty-rurkarze”. Są to młodzi ludzie (mężczyźni i kobiety, chociaż więcej chyba wśród nich przedstawicielek płci pięknej), którym w obecnym społeczeństwie przeszkadza nadmierne ich (moim zresztą też, ale ja jestem z ubiegłego stulecia) sfeminizowanie… Chodzi o metroseksualność współczesnych chłopaków. Upatrują oni w obowiązkowej służbie wojskowej panaceum na chłopców w jeansach-rurkach. Uważają, że to obowiązkiem armii jest wychować chłopców na mężczyzn i patriotów, którzy przecież w „rurkach” chodzić nie będą. Są przekonani, że jeżeli fan Justina Biebera poszedłby do wojska, to opuściłby koszary jako dumny fan co najmniej Sabatonu. Zapominają jednak, że podstawowym zadaniem wojska jest obrona kraju, a nie stylizowanie młodych ludzi.

Istnieją naprawdę niewielkie szanse, że chłopak, który mając 19 lat i w sumie dość ukształtowaną już osobowość i charakter nagle diametralnie zmieni się przez 6, 12 czy 18 miesięcy służby wojskowej. To na rodzicach spoczywa obowiązek wychowania młodego człowieka, to oni muszą dopilnować, aby ich dzieci nie były wychowywane przez Internet i ulicę. To szkoła musi uczyć i wpajać wartości obywatelskie i patriotyczne, a nie jedynie „realizować program”. Mam wrażenie, że zasadnicza służba wojskowa jest tutaj traktowana trochę jak „złoty środek”, który wszystko powinien naprawić, … gdyby był. Jego brak jest za to powodem tabunu „chłopców w rurkach” na polskich ulicach.

Obydwu frakcjom zwolenników przywrócenia ZSW brakuje jednego wspólnego elementu. Szczegółowej koncepcji, jak tego dokonać. Głośno krzyczą „przywróćmy”, ale cichną lub wręcz milkną gdy padają pytania: „no dobrze, ale jak?” Nie uświadczysz od nich zdecydowanych i konkretnych odpowiedzi na temat ilości poborowych, którzy mieliby zasilić polskie siły zbrojne. Czy to miałaby być 20-tysięczna, 50-tysięczna czy wreszcie jak za czasów świetności LWP 400-tysięczna armia? Jak to wojsko z poboru umieścić w strukturach WP? Jako osobne jednostki czy też wymieszać z zawodowym? Przypominam, że jeżeli potencjalny poborowy będzie miał stopień szeregowego, to automatycznie szeregowym zawodowym należałoby dać stopień co najmniej starszego szeregowego, a starszym szeregowym – kaprala. Mielibyśmy największą złożoną z kaprali armię na planecie Ziemia. No i gdzie są jakieś wolne koszary, w których poborowi mogliby zostać umieszczeni? Od kilku ładnych przecież lat w związku ze zmniejszeniem stanu osobowego armii mienie wojskowe jest wyprzedawane. A jeszcze nie słyszałem, żeby gdzieś w kraju wybudowano od podstaw nowoczesne koszary, które spełniałyby standardy obowiązujące na świecie w drugiej połowie XX stulecia.

Wojsko z poboru, tak jak czarno-biała telewizja i silnik dwusuwowy, odchodzą do lamusa. Tym, którzy służyli, pozostają fajne wspomnienia oraz koledzy z wojska, na których zawsze można liczyć. Są oczywiście kraje, gdzie ten model wyśmienicie się sprawdza, ale również zauważyć należy, że świadomość obywatelska w tych krajach stoi na zupełnie innym poziomie. Tak, mam tu na myśli Izrael. Zamiast więc tracić energię na próby reaktywowania czegoś, co w obecnej sytuacji politycznej nie ma racji bytu, sugerowałbym skupić się na tym, jak wychować naszą młodzież na wartościowych obywateli, na których ojczyzna będzie mogła liczyć bez względu na krój spodni. Bo to nie szata czyni cię Polakiem, ale to co masz w sercu.

PS. Chłopak w „rurkach” może pierwszy chwycić za broń, a zatwardziały zwolennik służby wojskowej dla każdego, może nie wyjść spod łóżka.

Żołnierz batalionu Parasol Krzysztof Kamil Baczyński, gdyby żył dzisiaj, byłby pewnie awangardowym artystą i kto wie,… pewnie chodziłby w „rurkach”.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Smoleńsk 8 lat później

Z okazji jutrzejszej rocznicy zadam, po raz kolejny to samo pytanie. Pytanie na które nadal nie znalazłem racjonalnej odpowiedzi:
Dlaczego ci, wydawałoby się mądrzy
i wykształceni Generałowie, doświadczeni żołnierze, zasłużeni działacze... elita Narodu, chciałoby się rzec, jak te przysłowiowe barany wleźli WSZYSCY do jednego samolotu?!
Kurde, ja znam małżeństwa, które na wakacje latają osobnymi samolotami, żeby zminimalizować ryzyko osierocenia dzieci... a tu proszę... żadnemu nie przyszło do głowy, żeby może pociągiem jechać... i nieważne czy był to wypadek, błąd pilota, zamach czy zderzenie z UFO.
Ich tam nie powinno tylu być!
Podejrzewam, że gdyby Prezydent był wtedy w dobrych stosunkach z Premierem, to szefa rządu też byśmy w Smoleńsku stracili...

Pozostaje tylko dziękować opatrzności, że do dyspozycji 36. SPLT nie było Airbusa A380, bo pewnie cały Sejm by sie zabrał na wycieczkę...

A dlaczego ta cholerna katastrofa smoleńska się za nami ciągnie jak smród
za śmieciarką?

Hipotetyczna sytuacja:
Na obchody rocznicy zakończenia II wojny światowej (czy tez z jakiegoś innego powodu) do Berlina leci sobie prezydent Putin z powiedzmy Ławrowem. Pech chce, że pod Poznaniem samolot się rozbija. Wszyscy giną.

Pytanie pierwsze: Jak szybko teren katastrofy jest otoczony kordonem przez Rosjan?

Pytanie drugie: Po ilu maksymalnie godzinach wszystko z terenu katastrofy poznańskiej (wrak, zwłoki, oraz okoliczne brzozy) są w drodze do Moskwy?

środa, 24 stycznia 2018

Wstąp do armii... mówili



Od zawsze marzyła się mu służba wojskowa. Podczas kwalifikacji ogólnowojskowej otrzymał kategorie zdrowia A i zdeklarował gotowość do wstąpienia do Wojska Polskiego, a nawet chęć zostania żołnierzem zawodowym. W 2004 roku podczas Komisji Wojskowej ponownie otrzymał kat. zdrowia „A” jednakże armia musiała poczekać aż ukończy szkołę średnią i zda maturę. Wciąż bowiem uczęszczał do zasadniczej szkoły zawodowej, po której chciał uczyć się dalej w szkole średniej.

Po zdanej maturze otrzymał powołanie do zasadniczej służby wojskowej, która odbył jako saper w jednej z brygad zmechanizowanych. Jego sumienna praca oraz służba na rzecz kompani, batalionu, brygady, została nagrodzona przez dowódcę pochwałą. Żołnierzem był zdyscyplinowanym, bezkonfliktowym, niesprawiającym problemów. Chciał realizować swoje marzenia. Wkrótce – jak mu się wówczas zdawało – los się do niego uśmiechnął.  Otrzymał bowiem szanse ukończenia kursu podoficerskiego dla rezerwy. Po jego ukończeniu postanowił, że nie zmarnuje pieniędzy zainwestowanych w jego osobę przez Siły Zbrojne. Chciał rozpocząć służbę zawodową. Jak jednak dobrze wiemy, aby ubiegać się o etat  w służbie czynnej, podoficer rezerwy sam musi znaleźć sobie miejsce w jakiejkolwiek jednostce wojskowej w kraju. Niby jasne, niby proste, niby fair. Jednak nie do końca, albowiem tutaj zaczyna się jego prawdziwa epopeja. Większość stanowisk w jednostkach jest zarezerwowana dla żołnierzy zawodowych - starszych szeregowych, których macierzyste jednostki wysyłają się na kursy podoficerskie. Zdarzają się niekiedy wolne etaty, ale z reguły szybko są obstawiane przez tzw. ZIP-y (ziomków i przyjaciół) – żeby nie użyć słowa „plecak”. Szanse dla kogoś takiego jak nasz bohater są niewielkie. Paradoksalnie, pomimo dość poważnej i poszukiwanej w naszych jednostkach – w tym specjalnych i elitarnych, specjalizacji sapera, nie mógł on znaleźć miejsca w żadnej jednostce wojskowej. A przyznać trzeba że nie szukał jedynie w zasięgu wygodnego dojazdu z domu, czy tez własnego województwa. W zasadzie był zdecydowany podjąć służbę, w jakiejkolwiek jednostce wojskowej, o ile dana mu będzie szansa. Za swoim miejscem w szeregach Wojska Polskiego zjeździł cały kraj, szukał przez znajomych przez media społecznościowe i pocztę pantoflową. Pukał dosłownie do bram każdej napotkanej JW od logistyki po komandosów, od radiotechników do czołgistów. W trakcie swojej pogoni za marzeniem, od 2012 roku przemierzył niemal cała Polskę, zaliczał kwalifikacje z ocenami pozytywnymi, przechodził szereg rozmów z dowódcami, kadrowymi, ciągle słysząc teksty typu „odezwiemy się do pana”, „na pewno coś dla pana znajdziemy”, „tak, bierzemy pana pańskie dokumenty, są porządku, wysyłamy do departamentu kadr”, po czym często dowiadywał się, że jest zwyczajny blef ze strony dowódców i S1 jednostek, a takowe zapewnienia i obietnice, albo okazywało się, że nigdy nie miały miejsca i zapewne coś mu się zdawało.

Ten tekst nie powstał z przestrogi, lecz z zapytaniem, dlaczego w tym kraju, gdzie wciąż mówi się o zwiększaniu potencjału i siły obronnej kraju, o budowaniu Wojsk Obrony Terytorialnej, pozostawia się takich ludzi, który chcą służyć w wojsku na lodzie? Po co inwestuje się i marnuje pieniądze podatnika, oferując ludziom tego typu kursy, jeśli potem pozostawia się ich bez szans na służbę, bez jakiejkolwiek pomocy czy porady? Bohater tej historii często w WKU odprawiany był z kwitkiem, bowiem ludzie w tam pracujący, nie za bardzo wiedzieli, co zrobić z młodym, wysportowanym, wyszkolonym i inteligentnym podoficerem rezerwy o dość wrażliwej w naszych czasach specjalności saper, gdy ten zgłaszał swoją chęć odbycia wszelakich szkoleń, a nawet chciał wstąpić do NSR. Ludzie, których podstawowym zadaniem w Wojsku Polskim powinna być rekrutacja wartościowych  i potrzebnych Siłom Zbrojnym osób nie byli w stanie zaproponować naszemu bohaterowi niczego. Nawet służby w NSR. Od instytucji, które w czasach armii zawodowej winny stanowić coś na miarę biur rekrutacyjnych słyszał zwykle: „no wie pan, na dziś nie mamy nic z pańska specjalnością” i był zwyczajnie zbywany jak upierdliwy klient w Biedronce. W zapewniających że są „Zawsze blisko”, tworzących się  właśnie (czytaj: prowadzących zaciąg i rekrutację) Wojskach Obrony Terytorialnej również nie otrzymał wiele pomocy, gdyż pomimo wysłania tony swoich dokumentów oraz tuzina rozmów kwalifikacyjnych etat z reguły otrzymywał ktoś inny – nawet gorzej przygotowany merytorycznie i formalnie.

Dziś nasz bohater zapewne wybierze drogę do Legii Cudzoziemskiej, gdyż nadal chce nosić mundur, nadal chce służyć w armii, chce się rozwijać, podnosić swoje kwalifikacje, szkoda tylko, że już pod inna flagą.

Nie nazwę go zdrajcą, nie nazwę go najemnikiem, bo każdy człowiek ma prawo do szczęścia,
i powinien do niego dążyć. Każdy zasługuje na to żeby dać mu szanse. On naszej armii daje szanse od lat, armia jemu? Nie dała żadnej.

Prawdopodobnie wsiadając do samolotu do Francji jeszcze stanie na schodkach i obejrzy się za siebie – z nadzieją, że jednak dane mu będzie założyć polski mundur….