sobota, 26 grudnia 2015

Historia Bohatera

Kapral Stefan Karaszewski

Urodził się 14 kwietnia 1915r. w Harbinie (miasto w Mandżurii północno-wschodnie Chiny). Ojciec Stefana – Stanisław, po odbyciu służby w wojsku rosyjskim, pozostał w Harbinie, gdzie podjął prace na kolei transsyberyjskiej prowadzącej do portu wojennego- Władywostoku.
Po zakończeniu I wojny światowej i odzyskaniu przez Polskę niepodległości rodzina Karaszewskich wróciła do kraju i zamieszkała w Tomaszowie Mazowieckim. Trudna sytuacja materialna rodziny spowodowana chorobą ojca, zmusiła Stefana po ukończeniu szkoły podstawowej do podjęcia pracy w fabryce włókienniczej.
Swoje zamiłowania żołnierskie Stefan realizował w Związku Strzeleckim „Strzelec”. Uczestniczył w szkoleniach, obozach i marszach. Ukończył z wyróżnieniem kursy przysposobienia wojskowego w Brzezinach. Służbę wojskową Stefan Karaszewski odbywał w 85 Pułku Strzelców Wileńskich w Nowowilejce w II kompani szkolnej karabinów maszynowych. W trakcie odbywania służby, 9 czerwca 1939r. zmarła Stefanowi kilkumiesięczna córka Alicja. Przybyły na pogrzeb córki Stefan, kiedy rozmowa zeszła na temat możliwości bliskiej wojny z Niemcami, wypowiedział słowa: „żywy się w ich ręce nie oddam”.
10 września 1939r. Stefan miał planowo zakończyć służbę i przejść do rezerwy. Jego matka Anna przesłała mu przekazem pocztowym z Tomaszowa Mazowieckiego pieniądze na podróż.
W związku z wybuchem wojny macierzysty pułk Stefana, którego pod koniec służby awansowano do stopnia kaprala, w składzie 19 Dywizji Piechoty miał przydział mobilizacyjny do Grupy Operacyjnej Kawalerii nr 1 armii „Prusy”. Zmobilizowany systemem alarmowym 24-26 sierpnia. Przywieziony transportem kolejowym do Łowicza, marszem pieszym dotarł do Piotrkowa Trybunalskiego. Walkę z Niemcami rozpoczął 5 września. Pułk zajął pozycję na południowej rubieży lasu między Moszczenicą a Piotrkowem Tryb. Drugi batalion, w którym służył Stefan Karaszewski, otrzymał rozkaz obrony zachodniej rubieży tego lasu.
W dniu 4 września linia frontu zbliżyła się do Moszczenicy. Niemcy pod Piotrkowem przerwali front i 85. pułk stanął w obliczu okrążenia. Stefan Karaszewski okopał się na łące przyległej do toru kolejowego po jego zachodniej stronie, w odległości około 80 metrów od toru i ponad 100 metrów od obecnych zabudowań Kosowa. Kilka metrów przed nim teren się podnosił lekko zasłaniając go od strony zachodniej. Cały teren wokół stanowiska i przyległa od północy droga były zaminowane przez Stefana i jego żołnierzy. Po zakończonych walkach rozbrojono na tym terenie ok. 600 min.
Kolumna czołgów niemieckich, która nadciągnęła od zachodu około godz. 14.30 od szosy Piotrków-Łódź liczyła ok. 60 czołgów. Niemcy jechali śmiało, nie widząc oporu. Gdy pierwsze czołgi wpadły na miny, Stefan zaatakował je ze swojego stanowiska. Według informacji świadka, Romana Ciszewskiego z walki zostało wyeliminowanych 11 czołgów, w tym 3 zostały zniszczone w bezpośrednim sąsiedztwie stanowiska kaprala Karaszewskiego i 2 dalsze bliżej wsi. 3 czołgi słabiej uszkodzone zostały po walce zholowane do dworu w Moszczenicy.
Przynajmniej 6 zniszczonych czołgów w bliskim sąsiedztwie Kosowa widział Mirosław Ciszewski (dalszy kuzyn Romana), który jako 16-letni chłopiec oglądał po walce pobojowisko.
Ta nierówna walka trwała ok. 2 godzin. Zginęło w niej 11-tu Niemców, w tym 2 na motocyklu. Stefan po wyczerpaniu amunicji i granatów, widząc okrążających go od południa Niemców, odbezpieczył ostatni granat, którego wybuch rozszarpał mu dolną część twarzy.
W czasie, gdy Stefan Karaszewski toczył bój z niemieckimi czołgami, zagrożony okrążeniem 85 pułk wycofał się lasami w kierunku wschodnim.
Po zakończeniu walki do Romana Ciszewskiego przyszła sąsiadka z wiadomością, że „kapral nie żyje”. Ciszewski zbliżył się do ciała i zauważył, m.in. rozszarpane gardło i prawe oko. Szukając czegoś, czym mógłby zabezpieczyć twarz, dla umożliwienia identyfikacji zwłok, zerwał materiał ze starego parasola wiszącego na płocie dróżnika i zawinął nim głowę Stefana Karaszewskiego, obowiązując wokół szyi. Po tym, z pomocą Władysława Patały, pogrzebał ciało w dole strzeleckim Stefana, w pośpiechu nie sprawdzając zawartości kieszeni. Grób Stefana został później zaopatrzony w drewniany krzyż i wieniec z jedliny. W czasie jesiennych deszczy, wspomniana już sąsiadka, zwróciła się do Romana ze słowami: „wasz kapral pływa”. Ciszewski udawszy się na łąkę stwierdził, że grób jest zalany, a wieniec pływa po wodzie. Woda obok mogiły była powyżej kolan. Zaczął odkopywać ciało, ale napływający do dołu piasek z wodą utrudniał dotarcie do zwłok.
Wówczas przynieśli wraz z dróżnikiem S. Janczakiem, na którego polu znajdował się grób, długie drągi i podważyli nimi ciało. Wydobyto ciało bez buta na jednej nodze, więc Ciszewski odgrzebał z mogiły brakujący but, chcąc, by tak zasłużony żołnierz był kompletnie ubrany. Przetrząsnęli przy tym kieszenie. W kieszeni spodni znalazła się legitymacja składana z fotografią, a w portmonetce w kształcie podkówki odcinek przekazu pieniężnego z adresem matki, jako nadawczyni. W tym czasie był w Moszczenicy mieszkaniec Tomaszowa Mazowieckiego – Mieszczankowski, który przekazał wiadomość matce. Ta przyjechała natychmiast, ale trudno jej było uwierzyć, że tu jest pochowany jej syn. Kiedy Ciszewski pokazał jej legitymację Stefana – zemdlała. Następnego dnia przyjechała z trumną na wozie. Ciszewski wraz z Janczakiem umieścili trumnę z ciałem na wozie. Tymczasem nieopodal stał żandarm niemiecki, starszy wiekiem, który pilnował robotników pracujących na torze. Gdy Ciszewski znalazł się z wozem na przejeździe, żandarm przywołał go i zapytał, kogo ekshumowano. Ciszewski odpowiedział mu po niemiecku, że jego stryjecznego brata. Żandarm go pochwalił i dał 25 marek. Ciszewski następnie udał się na posterunek miejscowej żandarmerii niemieckiej po zezwolenie na przewóz zwłok. Zastał tam zastępującego komendanta, mieszkańca Moszczenicy, Niemca Lewy’ego, który wydał mu bez wahania żądany dokument. Lewy, jak się później okazało, czuł się Polakiem i oddał duże usługi polskiemu podziemiu. Ciszewski odprowadził wóz ze zwłokami do Wolborza i stamtąd wrócił do Moszczenicy.
Mieszkańcy Moszczenicy m.in. Janczak oraz Roman Ciszewski twierdzili, że jakiś wyższy dowódca niemiecki w przemówieniu do żołnierzy podał imię Stefana Karaszewskiego jako przykład waleczności. Podobno również informacja na ten temat była w miejscowej prasie niemieckiej.
Stefana Karaszewskiego pochowano na Cmentarzu Katolickim w Tomaszowie Mazowieckim przy ul. Smutnej.
W kieszeni munduru miał książeczkę wojskową, z której wynikało, że został awansowany do stopnia plutonowego. W kieszeni miał też naszywkę plutonowego, której nie zdążył przytwierdzić do munduru oraz wykaz imienny dwudziestu podległych mu żołnierzy.
W listopadzie 1976r. mieszkaniec Moszczenicy – Eugeniusz Miksa, na granitowym głazie wykuł napis:
PAMIĘCI
STEFANA KARASZEWSKIEGO
POLEGŁEGO
W SAMOTNEJ WALCE
Z CZOŁGAMI NIEMIECKIMI
5-IX-1939r.
Na bocznej stronie głazu widnieje siedem spłaszczonych trójkątów, będących symbolami czołgów niemieckich zniszczonych przez Stefana Karaszewskiego i jedno kółko, jako symbol motocykla zniszczonego wraz z 2-osobową załogą. Stosowny głaz podarował proboszcz parafii. Głaz znajdował się przy dzwonnicy kościelnej. Po wykuciu głaz umieszczono w pobliżu miejsca walki Stefana Karaszewskiego przy domu dróżnika Stanisława Janczaka.
5 września 1978r. w rocznicę śmierci Stefana Karaszewskiego przy głazie upamiętniającym jego walkę i śmierć odbyło się uroczyste spotkanie harcerzy Drużyny Harcerskiej przy Szkole Podstawowej w Kosowie z siostrą Stefana Karaszewskiego – Marią Kobacką, stryjem – Władysławem Karaszewskim oraz dowódcą plutonu II kompanii karabinów maszynowych 85 Pułku Strzelców Wileńskich – kpt. Janem Hanka.
Po roku 1980, dzięki lokalnej społeczności, głaz osadzono na postumencie betonowym i ogrodzono.
Pomnikiem opiekują się harcerze 86 Piotrkowskiej Drużyny Harcerskiej „KNIEJA” im. Stefana Karaszewskiego.

poniedziałek, 14 września 2015

Wędrówka ludów A.D. 2015

Haldon St., Lakemba, Sydney/ Zdjęcie: Craig Greenhill

Gotowi na uchodźców? 

 

Polska nie jest ani krajem Nowego Świata (gdzie każdy jest imigrantem, bo każdy skądś przyjechał) ani krajem, który miał w przeszłości kolonie. Kraje posiadające niegdyś kolonie miały dziesiątki jak nie setki lat (Brytyjczycy siedzieli w Indiach i Pakistanie 400 lat!) na oswojenie się z multikulturowością...

Przez te lata rodzili się biali Brytyjczycy, którzy nigdy nie byli w Wielkiej Brytanii - rodzili się i umierali w koloniach wśród Hindusów, muzułmanów, Zulusów czy też Indian. Wojsko służyło w krajach kolonialnych, niby u siebie, a jednak wśród obcych, często rdzenni mieszkańcy kolonii za zasługi nadawane mieli przywileje i osiedlali się w kraju, który ich skolonizował (Gurkhowie, hinduscy Pandici). Te procesy, a co za tym idzie, stopniowe oswajanie się ze współistnieniem z innymi kulturami na wspólnej płaszczyźnie jednej państwowości trwało lata. Polska w tym czasie albo nie istniała, albo walczyła o zachowanie tożsamości narodowej i niepodległości. Nas te procesy ominęły. 

 

Muzułmanów znamy z TV

 

Mimo paru okazji i dużych chęci nie dorobiliśmy się własnych posiadłości zamorskich. Nie mieliśmy więc szansy na wykształcenie świadomości multikulturowej. Tak, zarówno za czasów I Rzeczypospolitej (tej Obojga Narodów), jak i w 20-leciu międzywojennym byliśmy krajem wielonarodowym, ale raz, że w okresie przedrozbiorowym nie istnieło de facto coś takiego jak poczucie przynależności narodowej, a dwa, to w tej wielonarodowości nie było nigdy żadnej egzotyki (no może poza Żydami czy Tatarami). Ot, Białorusini, Niemcy, trochę Litwinów, Ukraińcy i Rosjanie – generalnie wspólny krąg kulturowy. Po drugiej wojnie światowej natomiast, staliśmy się krajem niemal jednolitym etnicznie, a Żelazna Kurtyna i brak swobodnej możliwości podróżowania poza Blok Wschodni jeszcze tę jednolitość zabetonował izolując nas od wszelakiej egzotyki i kultur naprawdę odmiennych od naszej. Teraz każą nam w ciągu kilku lat zmienić mentalność społeczeństwa na taką, której wykształcenie krajom takim jak Francja, Anglia, Niemcy, Holandia, Portugalia czy Hiszpania zajęło stulecia. W Polsce mężczyzna w turbanie czy kobieta z nikabie lub burce nie tyle wzbudzi wrogość, co zwykłą ciekawość. Przecież jeszcze 10-12 lat temu ludzie oglądali się za murzynami na ulicy. Nie dlatego, że byli rasistami czy ksenofobami, ale dlatego, że murzyna to oni dotychczas w telewizji widzieli! 

 

Po 1989 roku, a w szczególności po wejściu naszego kraju do Unii sporo się zmieniło, Polacy na szerszą skale zaczęli podróżować, emigrować, poznawać nowe kultury, jednak dla sporej części społeczeństwa źródłem wiedzy o Islamie i muzułmanach (nie „muslimach”!) nadal pozostają media – TV, prasa oraz Internet. A jaki obraz islamu przez ostatnie lata przeważał w mediach? Zamachy terrorystyczne (11 września 2001, londyńskie metro, Madryt, Paryż i wiele innych), rebelie, demonstracje zwolenników szariatu, sceny egzekucji – obcinania głów, palenia żywcem, topienia. To przede wszystkim pokazywano Polakom, jako współczesny Islam. Do tego dochodziły ofiary śmiertelne oraz ranni żołnierze polskich misji wojskowych, misji, w których walczyli z islamistami. Taki obraz „krwiożerczych” muzułmanów wykreowały w Polsce zarówno media, jak i sami muzułmanie zarówno ci z rejonów objętych działaniami zbrojnymi, z rejonów kontrolowanych przez talibów, al-Kaide i Państwo Islamskie bojownicy Proroka, jak i ci osiedleni już w krajach zachodnich emigranci, którzy nagle postanowili zostać „samotnymi wilkami dżihadu”. To właśnie dzięki nim i ich kreacji w mediach wyznawcy Allacha są dzisiaj w kraju na Wisła odbierani i postrzegani tak a nie inaczej. 

 

Tragiczne konsekwencje arabskiej wiosny

 

Problem i opór Polaków przed przyjmowaniem uciekinierów oraz imigrantów spod znaku półksiężyca potęguje dodatkowo wyraźnie widoczna bezradność oraz brak konkretnego i zdecydowanego stanowiska Europy w sprawie mas ludzkich zalewających w tej chwili południowe rubieże UE. Narzucanie czegokolwiek Polakom zawsze kończy się oporem i buntem. Takie to już nasze DNA, sami chętnie pomożemy i potrzebującemu oddamy serce, ale narzucanie nam liczb, ilu ludziom i jak mamy pomóc, wyznaczanie kontyngentów uchodźców naprawdę nie jest najlepszym podejściem Europy. Tym bardziej próby szantażu po przez wyzywanie nas od niewdzięczników i rasistów. W końcu sami od tej Europy ani wybitnej solidarności ani wdzięczności nie nigdy tak naprawdę nie doświadczyliśmy. Ten wręcz paniczny lęk przed fala uchodźców oraz atawistyczny niemal opór przed przyjmowaniem uciekających przed pożoga wojenną Syryjczyków wynika moim zdaniem ze stereotypu muzułmanina z Bliskiego wschodu, jaki w Polsce stworzyli… Sami muzułmanie o d dziesięcioleci niepotrafiący zbudować trwałego pokoju na swoich jakże pięknych i bogatych w złoża naturalne ziemiach oraz relacjonujące wydarzenia tzw. arabskiej wiosny oraz jej nomen omen smutnych i tragicznych konsekwencji media a także z wbudowanego w instynkt samozachowawczy naszego Narodu oporu przez płynącymi zza granicy nakazami, dyrektywami i nieudolnym graniu na uczuciach i dumie narodowej Polaków.

 

Asymilacja czy Allach?

 

Czy jednak Polacy stawiając się przysłowiowym okoniem decydentom Unii Europejskiej nie maja racji? A może ją mają mówiąc, że nie chcą u siebie ludzi, którzy nie będą się asymilować z nasza kulturą i naszymi obyczajami? Właśnie, asymilacja. Pominę takie zagadnienia jak rozmawianie w miejscach publicznych w obcym języku (chociaż to bardzo niegrzeczne), czy też chodzenie po ulicach kraju europejskiego w tradycyjnych strojach z Bliskiego Wschodu lub Afryki, bo to, jak wspominałem może wzbudzić jedynie ciekawość, uśmiechy ewentualnie szepty w pociągu czy autobusie. Polacy obgadują nawet siebie nawzajem, więc mając przez osobę dziewczynę w burce będą to robić tym bardziej. Przynajmniej na początku, dopóki się z takimi widokami na ulicach nie oswoją. Asymilacja to jednak coś dużo poważniejszego od niejedzenia schabowego w barze mlecznym i niepicia wódki na imieninach u sąsiada. Dziennikarka australijskiego wydania magazynu "60 Minut" poprosiła kiedyś na ulicy muzułmańskiej dzielnicy Sydney - Lakemby, młodego chłopaka - muzułmanina, URODZONEGO już w Australii o to, żeby powiedział, co jest dla niego najważniejsze i czy Australia (w której, przypominam, chłopak się urodził!) jest dla niego ojczyzną. Wiecie, co usłyszała? Najważniejszy jest Allach, na drugim miejscu są współwyznawcy Islamu, na trzecim miejscu jest kraj, z którego pochodzą jego rodzice, a swój de facto dom - Australię umieścił na czwartym miejscu Tacy ludzie już nawet nie uchodźcy czy emigranci, ale ich potomkowie - teraz pakują nagminnie plecaki i jada walczyć w Syrii dla ISIS, bo to jest dla nich ważniejsza Ojczyzna niż kraj, w którym się urodzili czy kraj, który wyciągnął pomocną dłoń do ich rodziców. 

 

Kto przybędzie z uchodźcami?

 

A jak już jesteśmy przy walce za swój kraj. W Internecie, co chwile można oglądać zdjęcia czy też relacje filmowe z międzynarodowych ćwiczeń armii sojuszniczych krajów NATO. Krajów, z których spora cześć ma społeczeństwa multikulturowe. Może ja patrzę nieuważnie, ale poza wojskami USA (gdzie czarnoskórzy żołnierze walczyli już w wojnie secesyjnej), to jakoś ciężko mi wśród wojaków współczesnej Europy dostrzec tureckiego Niemca w mundurze Bundeswehry, Hindusa albo Pakistańczyka w uniformie British Army, czy też Algierczyka lub Malijczyka w szeregach Armii Francuskiej. Mimo wielorakich kultur zamieszkujących te państwa ich obrona to wciąż domena ich białych mieszkańców. Cytując klasyka chciałoby się zapytać: przypadek? 

 

Inna sprawa, o której w Europie mało się w tej chwili mówi to opłaty od certyfikacji jedzenia. Muzułmanie nie jedzą tego, co nie jest halal. A za certyfikacje firmy produkujące żywność muszą płacić mułłom. Płacić spore pieniądze, które raz, że niewiadomo wie gdzie potem idą (wątpię, żeby finansowano z tego żłobki – ostatnio słyszałem, że za pieniądze z certyfikacji halal w Australii powstaje meczet w… Indonezji), a dwa, że te koszty producenci wliczają sobie potem w ceny produktów, ceny, które płacimy my, ludzie niemający nic wspólnego z Islamem. W takim multikulturowym z definicji kraju jak Australia jedzenie koszerne można spotkać tylko w wybranych sklepach i tylko w przeznaczonym do tego dziale, tak samo produkty polskie (KRAKUSA np.), chorwackie czy angielskie, ale jedzenie halal jest dosłownie wszędzie i naprawdę konia z rzędem temu, kto znajdzie w osiedlowym markecie coś, co NIE JEST halal (poza bekonem). Ostatnio sam słyszałem, jak muzułmanka dopytywała się przy kasie, czy napój energetyczny jest halal. 

 

Wracając na koniec do Europy. Dzieciak, którego ciało morze wyrzuciło na brzeg, mimo że ta sprawa została "podpięta" przez media oraz władze pod falę uchodźców z Syrii i krajów Meghrebu był podobno Kurdem. Kurdem, którego rodzina zwiewała z Turcji (gdzie wojny nie ma) do Grecji. Turcja Kurdów od lat bombarduje i pacyfikuje, a Husajn gazował i mordował. I robili to na długo przed tzw. arabską wiosną, której owoce teraz zbiera Europa. A jednak zdjęcie dzieciaka zostało plakatem-symbolem obecnej "wędrówki ludów" z Syrii czy Erytrei na Stary Kontynent. Gdyby ojciec rodziny wsadził ich na ponton na tureckiej plaży 6 miesięcy temu, to nikt by nawet nie kichnął nad ich tragedią. Tak wiec widać jasno, że ta wędrówka ludów to nie tylko ludzie uciekający spod noża ISIS (aczkolwiek ich pewnie jest najwięcej). Ruszyła fala i teraz każdy, kto ma na tyle kasy, żeby zapłacić przemytnikom będzie się chciał pod nią podczepić. Jedni będą uciekinierami, a inni ich będą udawać. O czym to świadczy i czym to grozi? Ano właśnie o tym, że w tej masie ludzkiej szturmującej południowe granice Europy są nie tylko uchodźcy z Syrii, ludzie uciekający przez ISIS, FSA czy al-Kaidą albo Assadem... Ta masa ma w sobie różnych ludzi, różnego pochodzenia, o różnych motywacjach i różnych zamiarach. Dlatego tak bardzo potrzebna jest rozwago i zdecydowanie w działaniu władz Europy. Pomagać potrzebującym trzeba jak najbardziej, bo to nasz ludzki obowiązek, ale na Boga sprawdzać, kto skąd i po co. I w pierwszej kolejności przyjmować kobiety i dzieci. Zdrowi mężczyźni jakby przez los nie było doświadczeni mogą w obozach przejściowych posiedzieć deczko dłużej celem weryfikacji. Bo w tej rzece ludzi potrzebujących pomocy może się bardzo łatwo ukryć kilka niezłych drapieżników.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Katyń w Baltimore

W Harbor East - nowej (ale nieodległej od pięknego centrum zwanego Inner Harbor), dzielnicy jednego z najstarszych miast Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych - Baltimore, na rondzie między ulicami Felicia, President i Aliceanna, przed reprezentacyjnym hotelem Marriott „Waterfront", stoi niezwykły monument. Nie jest wielki, raczej trzeba go wypatrywać pomiędzy wieżowcami, lecz ściąga wzrok olśniewającym blaskiem, unikalną formą i dedykacją. Na granitowym obramowaniu fontanny wybija się jedno słowo i jedna data: KATYŃ 1940.

Pomysłodawcą uczczenia w Baltimore pamięci ofiar zbrodni katyńskiej był emerytowany oficer armii amerykańskiej, major Clement A. Knefel. Stacjonował w Niemczech w amerykańskiej strefie okupacyjnej, o zbrodni dowiedział się podczas Procesu Norymberskiego. Powziął myśl o ufundowaniu tablicy pamiątkowej dla uczczenia żołnierzy sojuszniczej polskiej armii, zamordowanych w Katyńskim Lesie.

Pieniądze rozpoczął zbierać, jako emeryt wojskowy na początku lat 70-tych ubiegłego wieku. Czy łatwo jest nam wyobrazić sobie starszego pana, który na tzw. Polskim Festiwalu (inaczej mówiąc - festynie), przy stoliku pod parasolem ustawionym w Paterson Park, sprzedaje własnoręcznie przyrządzone kanapki i napoje? Czy łatwo sobie uzmysłowić, jakie wrażenie robiła opowieść starego żołnierza o tej masakrze, na nieznających wojny w swoim kraju mieszkańcach Baltimore?

Po dziesięciu latach samotnej zbiórki i kwestowania wśród organizacji weteranów wojennych, major Knefel zwrócił się o pomoc do marylandzkiego Oddziału Kongresu Polonii Amerykańskiej. Powstał Komitet Katyński, którego był on pierwszym przewodniczącym, a honorowe przewodnictwo objęła Barbara Mikulski - senator US polskiego pochodzenia.
Komitet zaangażował wszystkie siły w celu zwieńczenia pomysłu majora. Władze miasta ofiarowały teren oraz przygotowały go pod pomnik. Z pomocą finansową pośpieszył urząd Gubernatora Stanu Maryland, gmina żydowska i inne związki wyznaniowe oraz rzesze prywatnych darczyńców.

Monumentalną wizję pomnika stworzył artysta-rzeźbiarz Andrzej Pityński. Jest to jego honorowy wkład w dzieło upamiętnienia naszej historii. Rzeźba wyobraża bijący ku niebu płomień, w który wkomponowane są polskie symbole i postacie historyczne.

Wykonanie odlewu rzeźby zlecono Gliwickim Zakładom Urządzeń Technicznych. Niektóre elementy pomnika zamawiane były we Francji, Anglii, Niemczech, a nawet w Australii. Uroczystość odsłonięcia odbyła się w słoneczny, lecz zimny i bardzo wietrzny 19go listopada 2000 roku.

Wśród zaproszonych gości niestety nie było już człowieka, od którego wszystko się zaczęło. Major Knefel zmarł w 1998 roku i nie zobaczył imponującego efektu swej skromnej inicjatywy.

środa, 5 sierpnia 2015

Co zrobić z tymi poje*anymi Polakami?

Tekst znaleziony w Internetach. Napisany podobno 3 lata temu z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego i tradycyjnej narodowej kłótni z tej okazji nad jego sensem i celowością. Można się z nim zgadzać, można nie zgadzać, ale  trzeba przyznać, że autor zastosował ciekawą retorykę...




No to tera wam powiem, dlaczego głośne i dumne celebrowanie Powstania nam się opłaci. Nie – dlaczego powinniśmy je czcić, nie – dlaczego jest to słuszne i chwalebne, ale właśnie – dlaczego nam to się opłaci. Tak po inżyniersku.
Bo jakoś nam wyszło, że przez tysiąc lat zostaliśmy Polakami w Polsce, pośrodku Wielkiej Niziny Europejskiej. W samym przeciągu. Ni w chuj, ni w dupę to nam wyszło, ale innej Polski nie mamy. Dokładnie między Wschodem i Zachodem tkwimy jak noga wciśnięta pomiędzy drzwi a framugę.
Niewygodnie nam z tym jak cholera, z obu stron ciśnie, sąsiadom też nie pasujemy, bo muchy lecą, i ani im wejść, ani wyjść, ani się położyć, ale trwamy tak, bo naprawdę nie mamy dokąd stąd się wynieść. Za dużo nas, żeby się rozproszyć w diasporach, jak kiedyś Żydzi, za bardzo się różnimy od innych, by się roztopić w tłumie i zniknąć.
Nie możemy być drugimi Czechami, bo nikt nas nigdy nie potraktował i nie będzie traktował jak Czechów. Na miękką opresję kulturową w stylu Habsburgów raczej nie możemy liczyć.
I choć jesteśmy największą zakałą i zawalidrogą Europy, jakoś nam się udaje to skromne klepisko utrzymać przy sobie. A przecież nie mamy żadnych atutów, argumentów, siły ani racjonalnych podstaw, by sądzić, że tak będzie nadal. O tym, że zbudujemy taką samodzielną potęgę militarna, by być bezpiecznym zarówno od tych z lewa jak z tych z prawa, możemy zapomnieć. Śmiech na sali.
Wiemy też, że stworzenie twardego sojuszu z jednym, przeciwko drugiemu też nas w efekcie unicestwi.
W istocie więc nie mamy broni ani żadnych szans. Dlaczego więc wciąż tu jesteśmy? Co mogło powstrzymać Rusków w 1956 i 1980? Przecież nie nasze czołgi. Co mogło skłonić Stalina, żeby osobistymi poprawkami złagodził treść peerelowskiej konstytucji napisanej przez naszych nadgorliwych renegatów? Dlaczego pozwolili nam być najweselszym barakiem w obozie i nie dokręcili tak śruby, jak w okolicznych barakach?
Jaki występuje związek między zaciekłym zwalczaniem mitu Powstania przez Michnikoidów a ich stałym szukaniem obrony przed Polakami zagranicą? Jaki to jaskrawy kolor ostrzegawczy nosimy na plecach, że działa jak ostrzeżenie? Ależ oczywiście, że Powstanie Warszawskie. Naszą, kurwa, popieprzoną niepoczytalność. Nasz mit totalnej nieobliczalności. Nasze, kurwa, szaleństwo.
Patrząc na mapy sztabowe to gołym okiem widać, ze militarnie strategiczne cele można tu zdobyć najpóźniej w tydzień. To jest bułka z masłem.Tylko co potem? Co zrobić z tymi pojebanymi Polakami? Tu się nie da jak w Danii czy innej Francji rozwiesić obwieszczeń po placach z nowymi rozporządzeniami i wszyscy rozejdą się do chałup. Nawet jak się rozejdą, to będą knuć, wichrzyć, kombinować, coś majstrować po piwnicach, spotykać się po mieszkaniach i oczeretach. I terror ich nie powstrzyma. Wręcz przeciwnie. Im bardziej się im dokręca śrubę, tym bardziej im odbija szajba.
A w ostateczności, to są w stanie rozjebać wszystko. Naprawdę wszystko i jeszcze więcej. Słyszeliście o Powstaniu Warszawskim? Oni tam, kurwa nie mieli broni, a przez dwa miesiące doborowe jednostki bały się do nich zbliżyć na odległość strzału. Niemcy rozjebali im całe miasto w pizdu, do fundamentów, a oni nie dali sobie luzu. Trzeba było z dużym nakładem sił i środków ich wszystkich pozabijać. Dasz wiarę? Dwa miesiące trzeba było ich bombardować, ostrzeliwać, rozjeżdżać czołgami, palić miotaczami płomieni, żeby opanować sytuację. Na samym zapleczu frontu! To nieobliczalne świry są, ci Polacy.
Jak tam w tej Polsce usiedzieć? Ani tam spokoju, ani wygody. Jak spać stale z pistoletem pod poduszką? Jak chodzić po ulicach? Jak się urządzić na dłuższą metę, gdy te pojeby to zniszczą, nie kombinując zanadto, czy to im się opłaca? Sami zginą, a nam spokojnie żyć tam nie dadzą. Przecież nie da się przez dziesięciolecia siedzieć w czołgu, jak w jakimś Afganistanie? Bo te pojeby będą ginąć setkami a nie odpuszczą.
Taką to informacją o nas dla świata, porozwieszaną na wszystkich naszych granicach jest Powstanie Warszawskie. To taka tabliczka na furtce z napisem: „Uwaga, możliwość występowania wkurwionych Polaków w znacznych ilościach”.
My w zasadzie nie musimy już nic robić. Powstańcy zapłacili już cenę tej polisy z nawiązką. Fakt, drogo wyszło jak cholera. Ale tylko tak droga polisa może działać.
Niestety, wszyscy o niej zapomną, gdy i my przestaniemy pamiętać. Z pewnością przestanie działać, gdy my zaczniemy Powstania się wstydzić. Wtedy już na pewno ta cała krew pójdzie na marne. Pewnie, że nie zrobili tego specjalnie. Nie chcieli przecież umierać. Nikt nie chce. Ale skoro tak już wyszło, to może nie marnujmy tego ich poświęcenia, ich walki, przez pozbawianie jej sensu?
Celebrując nadal głośno i z dumą Powstanie dajemy znać, że to nie było wszystko dawno i nieprawda. Że cos z tego nadal w nas żyje. Że rozumiemy, co zrobili i że nam też jeszcze całkiem rura nie zmiękła.

niedziela, 12 lipca 2015

Historia najpiękniejszego myśliwca w historii, cz. 3

Kontrowersyjnym epizodem w historii Tomcata była sprzedaż tych maszyn w latach 70-tych XX wieku, Iranowi. Co prawda dzisiaj Iran jest krajem należącym do tzw. „osi zła”, ale w wówczas, gdy krajem Persów rządził szach Mohammad Reza Pahlawi był to jeden z najbliższych sojuszników USA na Bliskim Wschodzie. Nic wiec dziwnego, że rząd amerykański bez problemu wyrażał zgodę na sprzedaż do Iranu najnowocześniejszych technologii obronnych. Miało to na celu uzbrojenie sojusznika na tyle, żeby był w stanie trzymać w ryzach sąsiedni Irak oraz stanowić realną siłę przeciwko ewentualnym zapędom Związku Sowieckiego, gdyby ten zapragnął zająć leżące nad Zatoką Perską pola roponośne.
Gdy Reza Pahlawi postanowił mieć w swoim arsenale najnowocześniejszy amerykański myśliwiec przedstawiono mu dwie oferty – F-14 Tomcat oraz F-15 Eagle. Po specjalnie urządzonym pokazie obu maszyn Iran zdecydował się na zakup Kocurów. W 1974 roku dostarczono Persom 80 sztuk myśliwców Tomcat z uzbrojeniem obejmującym między innymi 714 pocisków AIM-54 Phoenix. Mimo iż maszyny pozbawione były niektórych (uznanych za tajne) elementów oprogramowania i wyposażenia elektronicznego, to wciąż była to najpotężniejsza i najnowocześniejsza maszyna bojowa w regionie. Dzięki pociskom Phoenix irańskie Tomcaty stanowiły realne zagrożenia dla osiągających prędkości w granicach 3 Machów, sowieckich maszyn Mig-25 Foxbat.
Zaledwie jednak 5 lat po zakupie pierwszych Tomcatów Iranem wstrząsnęła rewolucja islamska. Szach został obalony, a kraj, z sojusznika Stanów Zjednoczonych stał się jego zagorzałym wrogiem. Stosunki między krajami stały się napięte. Nagle flota najnowocześniejszych samolotów amerykańskich znalazła się w rękach reżimu, który otwarcie deklarował swoja wrogość w stosunku do USA. Oczywiście wszelka pomoc techniczna, serwisowanie i zaopatrzenie dla irańskich Tomcatów zostało wstrzymane, co zaowocowało uziemieniem maszyn. Nie na długo jednak. Krajowa produkcja niezbędnych części zamiennych sprawiła, że maszyny w 1980 roku ponownie wzbiły się w powietrze. W sama porę, aby wziąć udział w walkach na froncie wojny iracko-irańskiej. W miarę rozwoju konfliktu rosło też wykorzystanie operacyjne maszyn F-14 Tomcat oraz będących na ich uzbrojeniu pocisków Phoenix, które zbierały krwawe żniwo wśród lotnictwa Iraku.
Ocenia się, że do końca wojny Tomcaty w barwach IRIAF zestrzeliły łącznie około 160 maszyn należących do reżimu Saddama Husajna, tracąc w walkach zaledwie jedna maszynę. Patrole irańskich Tomcatów siały popłoch wśród irakijskich pilotów, którzy nie mieli pod skrzydłami swoich maszyn niczego, co byłoby w stanie równać się z pociskiem AIM-54 i skutecznie zagrozić „Perskim Kocurom”. Ten lęk przed Tomcatami dał sie zresztą odczuć jeszcze w 1991 roku, gdy to podczas I Wojny w Zatoce samo oświetlenie radarem Tomcata sprawiało, że Irakijczycy brali nogi za pas (padając ofiarą czyhających na to maszyn USAF).
Kuriozum i pewnego rodzaju chichotem historii może być fakt, że latające w barwach Islamskiej Republiki Iranu samoloty F-14 Tomcat zanotowały więcej zwycięstw i zestrzeleń niż cała flota Kocurów z US Navy.
Obecnie w lotnictwie Iranu pozostaje wciąż około 28 Tomcatów latających tylko i wyłącznie dzięki produkowanym na miejscu częściom zamiennym oraz radarom irańskiej produkcji. Wiadomo, że są to maszyny wciąż zdolne do lotów bojowych, ale czy są w stanie jakakolwiek walkę powietrzną jeszcze wygrać to już pozostaje tajemnicą reżimu ajatollahów.
Iran pozostaje jednak jedynym miejscem na Ziemi gdzie nadal można zobaczyć te piękne maszyny w locie…

Historia najpiękniejszego myśliwca w historii, cz. 2

Odpalenie pocisku AIM-54 Phoenix
Jak wpomniałem na końcu części pierwszej, pierwszy Tomcat trafił do US Navy w październiku 1972 roku. Oznacza to, że od chwili, gdy myśliwiec zszedł z deski kreślarskiej do rozpoczęcia produkcji seryjnej upłynęły zaledwie 4 lata. Była to niesamowita prędkość zważywszy, że głównemu rywalowi – Sowietom podobne osiągnięcie zajęło 12 lat.
Zamówienie US Navy opiewało na 700 maszyn. Były one rozmieszczane na lotniskowcach stopniowo wypierając z roli podstawowego myśliwca pokładowego maszynę F-4 Phantom.
Pierwsze zadanie bojowe otrzymały Tomcaty w 1975 roku i polegało ono na zapewnieniu parasola powietrznego nad ewakuującymi się z Sajgonu wojskami amerykańskimi. Pierwszym natomiast odniesionym zwycięstwem nowej maszyny było starcie w 1981 roku z maszynami libijskimi nad zatoka Wielka Syrta gdzie operujące z lotniskowca USS Nimitz dwa F-14A Tomcat zestrzeliły dwa libijskie Su-22M. Podobne starcie również z Libijczykami rozegrało się w tym samym rejonie 8 lat później, w 1989 roku, gdy to łupem dwóch maszyn F-14A Tomcat z lotniskowca USS John F. Kennedy padły z kolei dwa libijskie Migi -23.
Chociaż maszyna była zdolna do przenoszenia aż 6 pocisków rakietowych AIM-54 Phoenix wraz z parą pocisków Sidewinder, to była to konfiguracja uzbrojenia niezwykle rzadko stosowana. Powodem było to, że uzbrojony tak Kocur był po prostu zbyt ciężki, żeby wylądować z powrotem na lotniskowcu. Musiałby przed lądowaniem zrzucić albo wystrzelić pociski Phoenix. Najczęściej stosowane konfiguracje uzbrojenia F-14 Tomcat to:
• 2 Sidewindery + 2 Phoenixy + 2 Sparrowy
• 2 Sidewindery + 4 Phoenixy
• 2 Sidewindery + 6 Sparrow’ów
• 4 Sidewindery + 4 Phoenixy
Uzbrojone w mogące lecieć z prędkością ponad 4 Machy oraz posiadające zasięg ponad 200km pociski AIM-54 Phoenix, Tomcaty był jedynym uzbrojeniem w arsenale US Navy zdolnym przechwytywać i niszczyć radzieckie pociski manewrujące. Oprócz tego typu patroli, Kocury wykonywały rutynowe w tamtych czasach zadania, czyli przechwytywanie i eskortowanie poza wody terytorialne sowieckich bombowców Tu-95 Bear (brzmi znajomo?)
W 1981 roku, stanowiącym główny oręż obronny floty amerykańskiej samolotom F-14 Tomcat powierzono dodatkowe zadanie. Maszyny wyposażone z zasobniki rozpoznawcze TARPS (Tactical Airborne Reconnaissance Pod System) stały się nie tylko mieczem i tarczą, ale także oczami i uszami floty stanowiąc jej podstawowy środek rozpoznawczy. W takiej konfiguracji Kocury odbyły szereg zakończonych sukcesem misji nad Somalią, Iranem, Libią i Libanem.
Pierwszą dużą wojną, w której Tomcaty wzięły udział była I Wojna w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Wykonując patrole bojowe, maszyny F-14 Tomcat siały dosłownie popłoch wśród lotnictwa bojowego Iraku. Oświetleni wiązką radaru Tomcata i mający świadomość, że za tą wiązką nadlecieć może za chwilę śmiercionośny pocisk Phoenix, na który nie sa w stanie niczym odpowiedzieć irakijscy piloci czmychali w popłochu stając się tym samym łatwym kąskiem dla maszyn USAF, które zaliczyły wiekszośc zestrzeleń w tej wojnie. W rezultacie, potężnie uzbrojonym Tomcatom pozostały misje rozpoznawcze i ocena zniszczeń, w czym niezmiernie przydawały się zasobniki TARPS. Jedynym potwierdzonym zestrzeleniem przez Kocura w czasie operacji Pustynna Burza był iracki śmigłowiec Mi-8
Przez lata, podstawowym samolotem uderzeniowym Marynarki Wojennej USA była maszyna A-6 Intruder. Gdy Intrudery odeszły na emeryturę, US Navy pilnie potrzebowała zastępstwa. Jednym z pomysłów było dostosowanie rasowego myśliwca, jakim był Tomcat do wykonywania misji szturmowo-bombowych. Uzbrojone w kierowane laserowo bomby „Bombcaty”, bo tak je nazwano, starały się przejąć zadania maszyn A-6. Czasy jednak się zmieniały, Zimna Wojna się kończyła, a wraz z nią zagrożenie konfliktem zbrojnym na pełna skalę z równorzędnym przeciwnikiem, jakim był jeszcze do niedawna ZSRS. Marynarka potrzebowała nowego, mniejszego i bardziej ekonomicznego myśliwca wielozadaniowego. Początek XXI wieku był jednocześnie początkiem końca Kocura.
Firma Grumman przedstawiła, co prawda zmodyfikowaną, unowocześnioną wersję Tomcata, F-14 Super Tomcat, jednakże Marynarka Wojenna odrzuciła tę propozycje wybierając na następcę Kocura maszyny F/A-18 Hornet, których koszt i utrzymanie przy porównywalnej efektywności wynosił zaledwie 1/3 kosztu floty Tomcatów.
Wycofywanie najpiękniejszych myśliwców w historii lotnictwa morskiego rozpoczęło się w latach 90-tych, a ostatni Kocurek przeszedł na emeryturę w 2006 roku.
Dlaczego Marynarka zdecydowała się wycofać Tomcaty? Po pierwsze, ich zużycie. Potężne obciążenia i napięcia, jakim poddawany jest kadłub maszyny startującej i lądującej na lotniskowcu sprawiają, że żywotność takiej maszyny to około 20 lat, podczas gdy samoloty w Siłach Powietrznych mogą latać nawet 30 lat. Po drugie, jak wspomniałem wyżej Zimna Wojna dobiegła końca. Zmienił się układ sił, zmieniły się doktryny obronne. US Navy potrzebowała nowoczesnego, tańszego i przede wszystkim wielozadaniowego samolotu. Oferowany przez Grummana Super Tomcat, chociaż nowoczesny, przegrywał z Hornetem pod względem wielkości oraz kosztów utrzymania. Mniejszych Hornetów lotniskowiec był w stanie zabrać na pokład po prostu więcej.
Co się stało z emerytowanymi Kocurami?
Ogółem Marynarka wycofała ich 400 sztuk. Cześć trafiło oczywiście na złom, ale nie wszystkie. Spora ilość, pozbawiona zasadniczych systemów uzbrojenia i awioniki znalazła się na wystawach muzealnych oraz w niektórych bazach lotnictwa marynarki, jako eksponaty i pomniki. Pewna ilość natomiast, po zakonserwowaniu trafiła do magazynów rezerw strategicznych i czeka w uśpieniu gotowa wzbić się ponownie powietrze, gdy zajdzie taka potrzeba.
Jeżeli jednak chcecie dzisiaj zobaczyć wciąż latające maszyny F-14A Tomcat to jedynym miejscem na Ziemi gdzie można tego doświadczyć jest… Islamska Republika Iranu. I właśnie o irańskich Tomcatach oraz ich sukcesach będzie traktowała cześć trzecia kocurze historii. Już wkrótce…
CDN

czwartek, 9 lipca 2015

Historia najpiękniejszego myśliwca w historii, cz. 1

Na przełomie lat 50-tych i 60-tych w arsenale sowieckim pojawiły się przeciwokrętowe pociski manewrujące dalekiego zasięgu. Mogące lecieć nisko i z duża prędkością, odpalane z samolotów lub okrętów podwodnych stanowiły idealną broń przeciwko amerykańskim lotniskowcom. Istniało ryzyko, że obrona przeciwlotnicza grupy bojowej może nie poradzić sobie z dużą ilością odpalonych pocisków. US Navy potrzebowała nowego myśliwca o dostatecznie dalekim zasięgu, wystarczająco szybkiego i silnie uzbrojonego, aby był w stanie przechwytywać sowieckie pociski zanim zagrożą one okrętowi.
W 1962 roku opracowano morską wersję samolotu bombowego F-111 Aardvark – F-111B, która 
z założenia miała stać się nowym myśliwcem pokładowym. Niestety był on zbyt ciężki jak na samolot stacjonujący na lotniskowcu i mało zwrotny jak na myśliwiec, którego role miał spełniać. Ostatecznie, po śmierci kilku pilotów w trakcie testów oraz po zeznaniach przed Kongresem USA wiceadmirała Thomasa Connolly’ego, który osobiście przekonał się o marnych możliwościach F-111, jako myśliwca morskiego, w 1968 roku z prób wcielenia Aardvarka do Marynarki zrezygnowano. Dowództwo postanowiło rozpisać konkurs na projekt całkiem nowego myśliwca pokładowego. Miał latać z prędkością powyżej 2,2 Macha, cechować się doskonała sterownością i zwrotnością, być zdolnym do wykonywania misji uderzeniowych i posiadać na uzbrojeniu kierowane radarem AWG-9 pociski dalekiego zasięgu AIM-154 Phoenix. Konkurs wygrała firma Grumman, której inżynierowie przetestowali w tunelach aerodynamicznych setki modeli i koncepcji kadłuba. Ostatecznie zdecydowano, że nowy samolot będzie dwusilnikową maszyna o zmiennej geometrii skrzydeł. Cecha charakterystyczna nowej konstrukcji było to, że gondole obydwu silników Pratt & Whitney TF-30 
o ciągu 54,96 kN (93,00 kN z dopalaniem) znajdowały się w dość znacznej odległości od siebie. Przestrzeń między silnikami wykorzystano do zamontowania pylonów, na których samolot mógł zabierać wspomniane, dość masywne pociski Phoenix lub (do misji uderzeniowych) 2000 funtów bomb. Ponieważ taka konstrukcja wymagałaby dość wysokiego statecznika pionowego (co byłoby wadą samolotu transportowanego i przechowywanego w ciasnych i niskich hangarach lotniskowca) zastosowano dwa mniejsze stateczniki. Zmieniono również znany z F-111 układ siedzeń załogi. Radar Intercept Officer (RIO) nie siedział już obok pilota, a za nim. Pozwoliło to na znaczne wysmuklenie sylwetki samolotu.
Co w konstrukcji Tomcata zasługuje na uwagę to skrzydła. W przeciwieństwie do innych, ówczesnych maszyn o zmiennej geometrii skrzydeł (na przykład F-111), gdzie to pilot ręcznie zmieniał kąt nachylenia, tutaj następowała on automatycznie. Umieszczone na kadłubie czujniki mierzyły prędkość przepływającego powietrza i na podstawie tych danych komputer pokładowy maszyny ustawiał kąt skrzydeł tak, aby zapewnić optymalną nośność. Z jednej strony uwalniało to pilota od dość uciążliwej i rozpraszającej czynności pozwalając skupić się na pilotażu lub walce, a z drugiej mogło stanowić swoista piętę Achillesową Kocura. Pilot wrogiej maszyny widząc układ skrzydeł Tomcata (na przykład w walce manewrowej) mógł na tej podstawie ocenić jej prędkość i tym samym przewidzieć gdzie za chwilę samolot będzie.
Marynarka Wojenna chciała dostać pierwsze prototypy nowej maszyny w przeciągu 2 lat. W związku z tym oraz szczegółowymi wymaganiami technicznymi, jakie miała maszyna spełniać na firmie Grumman ciążyły wysokie kary finansowe za niedotrzymanie tychże warunków. Na przykład za każde 100 funtów powyżej zakładanej masy pustego samolotu Marynarka mogła żądać 440.000 dolarów.
21 grudnia 1970 roku pierwszy YF-14 wzbił się w powietrze. Dziewiczy, krótki lot zakończył się sukcesem. Niestety 9 dni później, 30 grudnia podczas drugiego startu zawiodły instalacje hydrauliczne, co doprowadziło do katastrofy i całkowitego zniszczenia maszyny. Obaj piloci katapultowali się. Druga maszyna została oblatana 24 maja 1971 i od tej pory prace projektowe znacznie przyspieszyły. Ogółem wyprodukowano 12 maszyn prototypowych, na których testowano poszczególne systemy i parametry. W trakcie prób stracono kolejne dwa samoloty.
Najważniejszym testem uzbrojenia, jakiemu miał sprostać Kocur była skuteczność pocisków AIM-54 Phoenix. Test polegał na tym, że samolot uzbrojony w maksymalną ilość 6 pocisków miał je wszystkie odpalić w jednej salwie w kierunku 6 bezzałogowych celów lecących na różnych wysokościach. Radar AWG-9 miał następnie śledzić równocześnie te 6 celów i naprowadzać na nie sześć lecących pocisków. Zestrzelono 5 dronów, a szóstego ostatni Phoenix minął dosłownie o włos. Sprawdzian uznano za sukces i Marynarka Wojenna USA miała swój nowy myśliwiec. Po dwóch latach prac, prób i testów, w 1972 roku rozpoczęto produkcje seryjną F-14A Tomcat, a pierwszą maszynę US Navy odebrała 8 października 1972 roku.
Nazwa Tomcat (Kocur) ma dwojakie pochodzenie. Z jednej strony to tradycja nadawania samolotom Grummana „kocich nazw”, a drugiej ukłon w kierunku wiceadmirała Toma Connolly’ego, który przyczynił się do tego, że Kongres dał zielone światło pracom konstrukcyjnym nad nową maszyną. Dlatego Tom’s Cat (Kot Toma) stał się nieoficjalną nazwa maszyny już w fazie projektowania.
CDN

sobota, 28 lutego 2015

Cywilni "Commandosi"

Wojska specjalne postrzegane są i zawsze były jako elita każdych sił zbrojnych. Najlepiej wyszkoleni, najlepiej przygotowani, najlepiej wykształceni i  wyposażeni.
Jednocześnie ci, którzy aby tą elita się stać pracowali najciężej, najbardziej dostali w kość w procesach selekcji czy na szkoleniach specjalistycznych. 

 Jak do każdego elitarnego grona, tak i do „specjalsów” dostać się najtrudniej. Zasada ta funkcjonuje zresztą nie tylko w wojsku. To elita decyduje, kogo do swojego grona przyjąć, a kogo nie. Czasami można (wypada) zgłosić swój akces, a czasami trzeba cierpliwie „robić swoje”, mając nadzieję, że jak będzie się to robiło dobrze, to zostanie się zauważonym i zaproszonym do odpowiedniego dla naszej dziedziny działalności elitarnego grona najlepszych.

 To zaproszenie do grona najlepszych w przypadku wojsk specjalnych nazywa się selekcją. Gdy ruszała pierwsza selekcja do GROMu, śp. generał Petelicki osobiście jeździł po ówczesnych jednostkach wojskowych (i nie tylko wojskowych) i wyłuskiwał z nich „diamenty”, które jego zdaniem rokowały, że oszlifowane w procesie selekcji i szkolenia stana się wielokaratowymi brylantami. Nie można było ot tak zgłosić swojej chęci do „stania się komandosem”, motywując to jedynie krótkim: „Bo ja myślę, że się nadaję”. Już samo zdobycie numeru telefonu do jednostki stanowiło wyzwanie, któremu nie każdy był w stanie sprostać. Ale nawet ci, którzy zostali niejako osobiście zaproszeni przez założyciela GROMu oraz ci, którzy byli na tyle operatywni, że sami zdobyli numer telefonu do jednostki 2305 wciąż musieli poddać się procesowi oceny i selekcji. Bo z predyspozycjami do jednostek specjalnych jest jak z charyzmą… to nie nam oceniać czy ją mamy.

 Tak proces naboru trwał przez lata. Jednostki specjalne wyszły z cienia (czy to dobrze, czy nie, to już temat na osobny felieton), niektóre z „cichych profesjonalistów” stały się niemal instytucjami medialnymi, ale proces naboru wciąż pozostawał taki sam. Do selekcji mogli przystępować jedynie żołnierze czynni i pracownicy służb mundurowych. W amerykańskich Zielonych Beretach mogli to nawet robić dopiero żołnierze od stopnia specjalisty w górę. (Specjalista to stopień płacowo zbliżony do kaprala, jednakże niezaliczany do korpusu podoficerskiego – coś między st. szeregowym a właśnie kapralem). Czasami też miało miejsce to, o czym pisałem na początku. Elita sama proponowała wybranym żołnierzom start w selekcji – na przykład podczas wspólnych ćwiczeń na poligonie czy trwania kursów specjalistycznych padały sakramentalne i jakże nieoficjalne słowa: „Chodź do nas”.

Jednak tempus fugit. Przy utrzymującej się na świecie tendencji do redukcji konwencjonalnych sił zbrojnych znaczenie sił specjalnych rosło. Zwłaszcza po 2001 roku, gdy świat zachodni ruszył na wojnę z terroryzmem, znaczenie oddziałów wyszkolonych do prowadzenia niekonwencjonalnych operacji antyterrorystycznych oraz wojny asymetrycznej wzrosło. Powoli rodził się problem kadrowy. Żołnierze sił specjalnych biorący od ponad 10 lat udział w operacjach bojowych „zużywali” się szybciej niż klasyczne procesy naboru i selekcji były w stanie dostarczyć nowych, pełnowartościowych operatorów i komandosów. Narodziła się więc idea, która ostatnio znalazła swoje odzwierciedlenie w pomyśle, który przyszedł do nas z Lublińca. Idea rekrutacji żołnierzy jednostek specjalnych bezpośrednio wśród cywilów.

Nie chcę się tu rozpisywać nad założeniami lublinieckiego kursu „Commando”, bo raz, że zostały one już wielokrotnie opisane (na tyle na ile ten projekt opisać w tej chwili można), a dwa to wciąż mam wrażenie, że to jedynie pomysł, do którego teraz dorabiane są procedury i „kwity”. Słowem: poczekamy, zobaczymy. Pierwszy kurs ma podobno ruszyć za kilka miesięcy, a jak na razie wiadomo tyle co nic. Niemniej jednak idea polskiej wersji John F. Kennedy Special Warfare Center and School dla cywilów jest taka, że kandydaci po przejściu wstępnej kwalifikacji i przejściu 6-miesięcznego szkolenia kierowani byliby na trzy lata do oddziałów wsparcia i zabezpieczenia, po upływie których ewentualnie zapraszani byliby do wzięcia udziału w selekcji do zespołów bojowych. Co rzuciło mi się w oczy, to brak (przynajmniej na podstawie dostępnych materiałów) w ramach kursu „Commando” szkolenia spadochronowego, trwające zaledwie miesiąc (!) szkolenie podstawowe (bo za taki uważam okres szkolenia kończący się przysięgą) oraz taki czysto chyba marketingowy bonus (na zachętę jak mniemam) w postaci prawa do noszenia ciemnozielonego beretu nie po przejściu pełnej selekcji, ale po ukończeniu kursu (o jakiejś tam fikuśnej naszywce już nie wspomnę). Zastanawia też brak udziału w tym programie JW GROM. Nie wiem, z jakim entuzjazmem do projektu podchodzi COS-DKWS oraz pozostałe jednostki podległe Inspektoratowi Wojsk Specjalnych, ale oby nie skończyło się to sytuacją, że po ukończeniu kursów i selekcji wszelakich kandydaci na specjalsów będą mieli do wyboru służbę w JWK albo ewentualnie w… JWK. Bo to oznaczałoby kolejne lata w oczekiwaniu na etat... 

Wbrew jednak pozorom, polski pomysł na prowadzenie naboru do wojsk specjalnych wśród cywili nie jest ani taki oryginalny (aczkolwiek sama jego realizacja może robić takie wrażenie) ani też nowy. Cywile mogli starać się o przyjęcie do amerykańskich Zielonych Beretów w latach 1952 – 1988. W roku 1988 zamknięto tę furtkę na rzecz wyłącznie kandydatów ze służby czynnej, ale całkiem niedawno ponownie ją otworzono. 

Jak wygląda droga amerykańskiego cywila do zostania żołnierzem jednego z Operational Detachment Alpha (ODA) US Army Special Forces?

W procesie rekrutacji (zaciągnięcia się do wojska) wprowadzono opcję zwaną 18X (dlatego w późniejszym okresie na takich kandydatów na „specjalsów” mówi się potocznie „X-raye”), która gwarantuje jedynie to, że kandydatowi dana zostanie szansa na podjęcie próby zostania Zielonym Beretem (tak, wiem, że żołnierze US Army SF nie przepadają za tym określeniem, ale stosuje je tutaj jako skrót myślowy). „X-ray” podpisuje kontrakt z Armią i trafia 17-tygodniowe szkolenie, które łączy w sobie podstawowe szkolenie piechoty ze szkoleniem zaawansowanym (dla przyszłych żołnierzy regularnej piechoty to dwa odrębne kursy), a po ukończeniu tej swoistej „unitarki” kierowany jest do Fort Benning na szkolenie spadochronowe. Po ukończeniu i zaliczeniu(!) „jump school” kandydat na kandydata do Sił Specjalnych trafia na 4-tygodniowy Special Operations Preparation Course, po zaliczeniu którego może oczekiwać na zaproszenie do wzięcia udziału w Special Forces Assessment and Selection Program w Fort Bragg. Trwa on około 30 dni i jest ostatnim, bardzo gęstym sitem, przez które tylko najlepsi kandydaci trafią na słynny Q course - Special Forces Qualification Course mogący trwać od 56 do nawet 95 tygodni (w zależności od specjalizacji przyszłego komandosa).

Droga od cywila do żołnierza ODA może wiec trwać podobnie jak w polskim projekcie Commando – ponad trzy lata, z tym, że w amerykańskiej wersji nie jest ona wypełniona służbą w magazynie i kuchni (aczkolwiek w berecie), ale szkoleniami, kursami i selekcjami, a ciekawostką może być fakt, że odpadnięcie na którymkolwiek z etapów skutkuje przeniesieniem na resztę kontraktu do regularnej piechoty. Najwyraźniej Amerykanów nie stać, aby żołnierza, w którego już coś zainwestowano odesłać po prostu do rezerwy.

Z dwóch australijskich jednostek sił specjalnych jedynie 2nd Commando Regiment dopuszcza nabór wśród cywilów. Program noszący nazwę Special Forces Direct Recruitment Scheme (DRS) zakłada, że cywilny kandydat po wstępnej weryfikacji i przejściu badać zostanie skierowany na trwające 80 dni szkolenie podstawowe piechoty, po którym zostanie dopuszczony do selekcji do Regimentu. 

Podobnie jak brytyjski, również australijski SAS (chodzą natomiast plotki o dopuszczeniu cywilnych kandydatów do NZSAS) pozostaje zamknięty dla cywilów. Aby móc spróbować swoich sił na selekcji, czy to w Brecon Beacons w Walii czy też w Bindoon w Australii Zachodniej, należy być żołnierzem służby czynnej odpowiednio Armii Brytyjskiej lub Australian Defence Forces. Mało tego, nawet dla żołnierzy służby czynnej okres od wysłania zgłoszenia do stania się operatorem SASR trwa około 2 lata, a po przyjęciu do jednostki trzeba liczyć się z możliwością… degradacji, jako że wszyscy nowi mają w jednostce stopień trooper, co jest odpowiednikiem szeregowego (dodam, że jednego z najlepiej opłacanych „szeregowych” w ADF – trooper w SASR zarabia około A$100 000 rocznie – jakieś 300 000PLN).

Jak więc widać, droga osób cywilnych do jednostek specjalnych powoli się otwiera. Czy tego chcemy czy też nie. Taka konieczność czasów. Jak ta droga będzie jednak wyglądać i czy zapewni ona zachowanie jakości tych jednostek, utrzymanie poziomu wyszkolenia i motywacji ich żołnierzy? Czy nabór z dwóch źródeł nie podzieli kandydatów i późniejszych żołnierzy na tych „lepszych” i „gorszych” (vide wzajemne traktowanie żołnierzy NSR i żołnierzy służby czynnej) rodząc przy tym swoista nową fale w jednostkach? Oby nie. Mam nadziej, że w przeciwieństwie do wielu innych reform w Wojsku Polskim, w tym przypadku decydenci nie będą kierować się chęcią zabłyśnięcia w mediach i zdobyciem poklasku i poparcia w niektórych środowiskach, a dobrem polskich sił specjalnych i podejdą do tego procesu z właściwą starannością.