piątek, 12 grudnia 2014

„Plecak”, czyli wojskowy nepotyzm

Mimo iż od decyzji o uzawodowieniu Wojska Polskiego minęło 6 lat, to nadal mam wrażenie, że jeszcze daleko nam do w pełni zawodowych Sił Zbrojnych RP. Nie wątpię tutaj w ducha i zaangażowanie żołnierzy, którzy postanowili związać swoje życie z armią. Pod tym względem armia bez wątpienia stała się już zawodowa. Ale sama armia zawodowa, bez względu na to, jak jest wyszkolona, wyposażona i uzbrojona, to nie wszystko. To również szereg rozwiązań i mechanizmów systemowych zapewniających bezproblemowe funkcjonowanie sił zbrojnych. Tymczasem nasza „uzawodowiona jednym podpisem” armia, co chwilę boryka się z problemami, których przy procesie profesjonalizacji najwyraźniej nie przewidziano, albo potraktowano starosłowiańskim „jakoś to będzie”.

Pominę tutaj kwestię czasowego zawieszenia szkoleń dla rezerw, podobnie jak fakt miotania się organów decyzyjnych przy organizacji sił rezerwowych czy też braku nowoczesnego systemu rekrutacji, bo to tematy na zupełnie odrębny felieton, albo i dwa. 

Zmiany jakie w XXI wieku przeszło Wojsko Polskie są bez wątpienia ogromne. Udział w operacjach „Iracka Wolność” oraz misji w Afganistanie czy też Czadzie doprowadziło do metamorfozy wojska z koszarowo-poligonowego w sprawne jednostki z autentycznym doświadczeniem i potencjałem bojowym. Oblicze polskiej armii zmieniły także zakup nowoczesnego uzbrojenia oraz szeroka współpraca z sojusznikami. Niestety jedna rzecz wciąż nie uległa zmianie, a przynajmniej proces zmian na tym polu zachodzi niezwykle wolno, żeby nie powiedzieć opornie. Chodzi mi o mentalność. Zbyt wielu „wodzów” w Wojsku Polskim wciąż tkwi światopoglądowo w Układzie Warszawskim (abstrahując tu od opcji politycznych), a zbyt wielu „Indian” traktuje służbę w armii jako zawód, który będą wykonywać do późnej emerytury.

Głośnym echem odbiła się ostatnio sprawa przymusowego odchodzenia do cywila po dwunastu latach służby żołnierzy z korpusu starszych szeregowych. Tych najlepiej wyszkolonych, mających największe doświadczenie bojowe, uczestników wielu misji poza granicami kraju. Wśród samych zainteresowanych, a także wśród masy komentatorów podniosło się larum. „Jak to?!”, „Doświadczonych żołnierzy w sile wieku na bruk?”, „Hańba!”. Oczywiście dla poszczególnych żołnierzy, którym mimo szczerego oddania służbie nie udało się uzyskać awansu do korpusu podoficerskiego, taka decyzja MON może jawić się jako niesprawiedliwa i krzywdząca. Spójrzmy jednak na zagadnienie z innej, nieco szerszej perspektywy.

Służba w wojsku, zwłaszcza w jednostkach liniowych to nie jest praca za biurkiem od 9:00 do 17:00. Wymaga ogromnej sprawności fizycznej i zdrowia. Sprawności intelektualnej oraz refleksu. Nie da się „jeździć na bojówce” do 40. czy 50. roku życia. Przychodzi taki moment, że trzeba zrobić miejsce młodszym, samemu zaś służyć im radą i doświadczeniem (do czego właśnie stworzony został korpus podoficerski), albo w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec Ojczyzny odejść do cywila. 

Odejście do cywila 20 000 starszych szeregowych, którym przez 12 lat służby nie udało się (bo nie mieli odpowiedniej motywacji, zdolności czy też „pleców”) awansować na podoficerów i tym samym nabyć prawo służby przez kolejne… 3 lata nie oznacza przecież, że ci ludzie znikają! W dniu demobilizacji nie odwiedzi ich „facet w czerni”, który błyskającym długopisem sprawi, że zapomną wszystko czego nauczyli się przez te 12 lat służby. Oni nadal będą funkcjonować w społeczeństwie. Społeczeństwie, które nagle zyska 20 tysięcy obeznanych z bronią obywateli, którzy znacząco zwiększą potencjał mobilizacyjny kraju.

Przecież młodzi, którzy ich zastąpią w służbie czynnej, też nie pozostaną wiecznie żółtodziobami. Będą się szkolić, wyjeżdżać na misje, zdobywać doświadczenie, być może nawet płacąc za nie własną krwią, a gdy przyjdzie czas… odejdą do cywila robiąc miejsce kolejnym. Tak się ten świat toczy.

Alternatywą dla tych szeregowych, którzy nie chcą się żegnać z mundurem po 12 latach służby jest wspomniany wcześniej korpus podoficerów, który gwarantuje minimalną emeryturę po 15 latach służby. Osobiście nie znam trzydziestokilkuletniego emeryta z tzw. mundurówki, który, by nie dorabiał do tejże emerytury. Nawet nie z konieczności zdobywania dodatkowych środków finansowych, ale najzwyczajniej z nudów. Człowiek w tym wieku, przyzwyczajony do intensywnego życia, po prostu nie będzie spędzał dni na oglądaniu „M jak Miłość”. Można więc śmiało założyć, że bez względu na to, czy demobilizacja nastąpi po 12-stu czy po 15-stu latach służby, to kwestia poszukiwania przez takiego byłego żołnierza (czy to st. szeregowego czy kaprala) pracy w sektorze cywilnym jest oczywista. Problemem staje się właśnie przedmiotowa mentalność. Służbę w wojsku należy traktować bardziej jako etap w życiu, a nie pomysł na całe życie. Jako dobry żołnierz każdy powinien mieć zawsze w zanadrzu plan B a nawet C.

Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że okres ten powinno się skrócić do 8 lat. To byłby wystarczający czas, by żołnierza odpowiednio wyszkolić, aby nabył doświadczenia, wziął udział w ewentualnych misjach, miał czas na zdobycie dodatkowych, przydatnych nie tylko w wojsku, umiejętności i uprawnień. Jednocześnie, odchodząc po tychże 8 latach do cywila, byłby na tyle młody, by móc ułożyć sobie satysfakcjonujące go życie zawodowe w cywilu. Bez wątpienia mundur nobilituje. Dla wielu to oznaka awansu społecznego, z którą niełatwo się po tych 12 latach rozstać. Ale jest wiele mundurów z orzełkiem na piersi, które można nosić i służyć w ten sposób krajowi. Oczywiście ogromna w tym rola państwa oraz tego jak traktuje weteranów i jak im pomaga w adaptacji do życia w cywilu, ale to już temat na kiedy indziej. 

Jest jednak jeden argument, który podnoszony przez przeciwników „planu 12-letniego” zasługuje na uwagę. Argumentem tym jest ogólnie panujący w Wojsku Polskim … nepotyzm. Awans do korpusu podoficerskiego nie zawsze zależy (a według niektórych prawie nigdy) od wiedzy, zdolności i umiejętności żołnierza, a od tego czyim jest synem, siostrzeńcem czy sąsiadem. Nepotyzm uniemożliwia wielu zdolnym, pracowitym i oddanym służbie szeregowym spełnienie swojego marzenia o karierze podoficera (a może nawet oficera) poprzez obsadzanie i tak już ograniczonych ilościowo etatów podoficerskich kandydatami z klucza „rodzinno-przyjacielskiego”. Nepotyzm w Wojsku Polskim to zjawisko, które w wielu przypadkach urosło już do rangi patologii i jako takie powinno być piętnowane i zwalczane.

Wszystkim, nawet tym, którzy jedynie pobieżnie zetknęli się z wojskiem, doskonale znane jest pojęcie „plecak”. To ktoś, komu karierę w wojsku, awans czy nawet dodatkowe kursy i szkolenia zapewnia nie ciężka praca, wytrwałość i upór, ale… rodzina na wysokim stanowisku. To jest – moim zdaniem – zjawisko, o którym należy mówić przy każdej nadarzającej się okazji. Zamiast toczyć narodowe spory na temat tego czy korpus szeregowych powinien odchodzić do cywila po 12-stu czy 15-stu latach, należy skupić się na walce o gruntowne zmiany systemowe w resorcie. O zmianę mentalności tak decydentów, jak i tych, o których losie się decyduje. Sytuacje, gdy w chwili ogłoszenia naboru na kurs podoficerski, czy do studium oficerskiego wszystkie miejsca są już z góry obsadzone przez „przywiezionych w teczkach” kandydatów zakrawa na paranoję. Relikt najciemniejszych lat poprzedniego ustroju. W armii pretendującej do miana wojska europejskiego, nowoczesnego i profesjonalnego, nie powinny mieć miejsca.

Etatów podoficerskich nigdy oczywiście nie starczy dla wszystkich starszych szeregowych, ale należy robić wszystko, aby dostali je ci najlepsi, bo tylko oni zapewnią odpowiednio wyszkolone i zmotywowane nowe pokolenia „Indian”.

czwartek, 27 listopada 2014

Motocykle są wszędzie

Jedzie człowiek, jak Bóg przykazał i prawo nakazuje, 50km/h drogą do pracy. 50km/h, gdyż jest to jedno z ulubionych miejsc biwakowych radiowozów NSW Police Force, a ja wychodzę z założenia, że dostać mandat dwa razy za to samo i to w tym samym miejscu to nie tyle głupota, co frajerstwo. Jadąc więc zgodnie z przepisami, stara się człek, aby jego motocykl inni uczestnicy ruchu widzieli. Światła drogowe włączone, wydech w myśl zasady "loud pipes save lives" wydaje z siebie ponad 100dB dźwięku towarzyszącego procesowi spalania benzyny w cylindrach silnika... Ufnym zatem, że mnie widzą i słyszą, że nikt mi drogi nie zajedzie, ani z tejże nie zepchnie.
Gdzie tam... chwilę później, jakiś zasłuchany w muzykę z iPoda "król szos" swoim białym Swiftem z bocznej uliczki prosto pod koła mi wyskakuje.
Hamulce, klakson, unik, wyminięcie po czym zatrzymanie motocykla przed samochodem w poprzek jezdni... Wyłączam silnik, teraz sobie pogadamy panie Hołowczyc... W życiu tak szybko, sprawnie i poprawnie wykonanego zawrócenia nie widziałem. Nie zdążyłem kasku odpiąć, a po Swifcie śladu nie było...

wtorek, 28 października 2014

Wojenna fikcja kontra książkowa rzeczywistość

Stare powiedzenie mówi, że to życie pisze najlepsze historie. Żadna historia wymyślona przez pisarza czy też scenarzystę nie jest w stanie dorównać temu, co przynosi rzeczywistość. Czasami jednak bywa odwrotnie i to scenariusze powstałe w głowie pisarza trafiają na pierwsze strony gazet i do serwisów informacyjnych. 

 Po atakach z 11 września 2001 roku ciężko było mi się oprzeć wrażeniu, że motyw z wykorzystaniem samolotu pasażerskiego, jako latającej bomby, nie jest taki oryginalny i że gdzieś już się z nim spotkałem. Tak, było to na kartach książki, która, gdy ją czytałem, była traktowana jako political fiction. Mam tu na myśli „Dekret” autorstwa nieżyjącego już klasyka gatunku Toma Clancy’ego. To na jej kartach pilotowany przez samobójcę Boening 747 uderza w gmach Kongresu Stanów Zjednoczonych, zabijając kongresmenów, senatorów oraz Prezydenta USA. Według tego, co udało się ustalić po 11 września, samolot, który rozbił się na polach Pensylwanii - United Airlines Lot 93, zmierzał właśnie w kierunku Kapitolu. Tom Clancy „Dekret” napisał w 1996 roku, a więc na 5 lat przez zamachem na WTC. 

Ponowne deja vu przeżyłem, gdy rozpoczęły się zamieszki i demonstracje na kijowskim Majdanie, a następnie zajęcie Krymu przez Rosję i wojna domowa na zachodzie Ukrainy. Jako żywo przypominało to wydarzenia opisywane w dwóch książkach – „Czerwonej Apokalipsie” Vladimira Wolffa oraz w „Drodze służbowej”, wydanej w 1993 roku powieści amerykańskiego pisarza Dale’a Browna. Co do tej drugiej pozycji, to mam szczerą i gorącą nadzieję, że do opisywanej w niej eskalacji konfliktu rosyjsko – ukraińskiego nigdy nie dojdzie. Autor bowiem kreśli przed nami dość sugestywną wizję otwartego konfliktu zbrojnego między Rosją i Ukrainą. Konfliktu, w który wciągnięta zostaje Turcja oraz Stany Zjednoczone, a na ukraińskie bazy i miasta spadają bomby nuklearne. 

Ludzka natura, wrodzona ciekawość oraz skłonność do wiecznego zastanawiania się: „Co by było gdyby?” sprawiają, że książki wojenne z gatunku political fiction, cieszą się tak dużą popularnością. Historie w nich opisywane (jak na przykład hipotetyczna wojna polsko-białoruska w „Stalowej kurtynie”) wciągają nie tylko czytelnika spragnionego mocnych wrażeń, czy też wszelkiego rodzaju i gatunku fanów uzbrojenia i militariów, ale również tych, których takie opowieści skłaniają do odrobiny refleksji (oczywiście w ramach przyjętej konwencji fikcyjnej opowieści) i wzbudzają w nich chęć stawiania hipotez oraz zadawania pytań. 

Książki te mają jeszcze jedną zaletę. Akcja większości z nich dzieje się współcześnie, w świecie, który wszyscy dobrze znamy, a alternatywny do realnego tok wydarzeń sprawia jedynie, że opowiadane historie stają się jeszcze bardziej wciągające dla czytelnika, który łatwo identyfikuje się z bohaterami i postaciami drugoplanowymi takich wydarzeń. Przykładem może tu być zarówno wspomniana wcześniej „Stalowa kurtyna” (oraz cały cykl, który ta powieść zapoczątkowała), jak i pewna książka, która, mimo że przeczytana przed laty, zapadła mi dość dobrze w pamięć. Może dlatego, że była to pierwsza z powieści political fiction,w której opisywana „alternatywna rzeczywistość” tak bardzo dotyczyła Polski. Mam tu na myśli wydany w 1993 roku „Kocioł” Larry’ego Bonda. Historię rozpadu Unii Europejskiej i NATO oraz agresji nowo powstałej Konfederacji Europejskiej złożonej z Niemiec i Francji na Polskę. Dziś brzmi to jak bajka, ale zapewniam, że czytało się to z zapartym tchem.
Jednak, jak już wspomniałem na początku, fikcja literacka, jak by nie była sugestywną, inspirująca oraz wciągającą, nigdy nie doścignie w swej złożoności rzeczywistości i historii, które tylko los potrafi nam zgotować. Literatura wojenna zawsze obfitowała w spisywane czy też dyktowane wspomnienia weteranów, uczestników walk, bitew oraz mniej lub bardziej tajnych operacji. Historie te bez wątpienia fascynujące, pełne bohaterstwa, poświecenia, odwagi czy też refleksji nad okrucieństwem wojny muszą być jednak w tak samo fascynujący sposób opowiedziane czytelnikowi, aby spełniły swoją rolę. Niestety nie zawsze to się udaje i mimo szczerych chęci autorów, czy też uczestników wydarzeń, powstają niejednokrotnie grafomańskie dziełka w rodzaju „Komandosa” Richarda Marcinki, człowieka o niezaprzeczalnych zasługach dla współczesnych działań i operacji specjalnych, a kreującego się w swojej książce na ostatniego bufona rodem z komiksu. 

Z wielu książek, które powstały jako wspomnienia czy też autobiografie żołnierzy biorących udział w wojnach, interwencjach czy operacjach o charakterze bojowym na szczególna uwagę na pewno zasługuje autobiograficzna książka pilota śmigłowca podczas wojny wietnamskiej, Roberta Masona – pod tytułem: „Powiedz, że się boisz”. Pozycja napisana jest bardzo plastycznym językiem, tak że niekiedy sceny bitew same stają przed oczyma, w dodatku nie ma tu typowego dla amerykańskiej kultury bohaterstwa i kozactwa. 

O wywołanej atakami na WTC wojnie z terroryzmem powstało wiele książek. Lepszych i gorszych. Paradoksalnie te lepsze wcale nie zostały napisane jako stricte wspomnienia z wojny (świetnym przykładem jest tu pozycja „The Mission, The Men and Me” byłego dowódcy DELTA Force, Petera Blabera), a opowieści o zwykłych ludziach rzuconych w wir niezwykłych wydarzeń. Większość „wojennych pamiętników” napisali (lub podyktowali) byli żołnierze Navy SEALs (opowiadany jest nawet żart, że umiejętność pisania książek stanie się wkrótce obowiązkowym elementem szkolenia Naval Special Warfare) i prawie każda z nich zawiera obowiązkowo opis szkolenia BUD/S oraz Piekielnego Tygodnia, co po drugiej i trzeciej przeczytanej pozycji zaczyna się robić nużące. Jako świetny przykład mogą tutaj służyć dwie najbardziej znane wszystkim opowieści: „Cel snajpera” Chrisa Kyle’a oraz „Przetrwałem Afganistan” Marcusa Lutrella. Obydwie pozycje napisane przez, bez wątpienia świetnych żołnierzy, doskonale wyszkolonych i przygotowanych do wojny. Kochających swój kraj i wierzących w to, o co walczą. Ludzi bez wątpienia szlachetnych i oddanych ojczyźnie. Ludzi, którzy… nie powinni pisać książek.   

Z drugiej jednak strony, gdyby nie te książki, nie dowiedzielibyśmy się o wielu sprawach i wydarzeniach i nie poznalibyśmy nazwisk wielu cichych bohaterów wojny z terroryzmem.


piątek, 24 października 2014

Kanada...


Kevin Michael Vickers - człowiek, który zastrzelił uzbrojonego napastnika w kanadyjskim Parlamencie to 58- letni Sargeant-at-arms kanadyjskiej Izby Gmin. Kevin, zanim został Sargeant-at-arms, przez 29 lat był Mountie (Kanadyjskim Królewskim Policjantem Konnym) i podczas całego okresu służby ani razu nie użył broni...

Sargeant-at-arms w parlamencie anglosaskim to formalnie szef ochrony Parlamentu, do jego obowiązków także należy wykładanie podczas obrad ”ceremonial mace” - buławy ze szczerego złota...

 

sobota, 30 sierpnia 2014

Rosyjski Sherlock Holmes

Lata świetlne temu zapisałem się do sławetnego Klubu „Świat Książki”. Jak zapewne wiecie „Świat Książki” wymagał od swoich członków zakupu, co najmniej jednej książki z każdego katalogu, w przeciwnym razie Klub przysyłał ci to, co oni uznali za bestseller.
Któregoś dnia, zdesperowany, bo w ofercie nie było niczego, czym byłbym zainteresowany włącznie z „bestsellerem”, postanowiłem wybrać książkę losowo. Trafiła się powieść autora, o którym nigdy w życiu nie słyszałem o tytule, który nic mi nie mówił… zaintrygował mnie jednak opis. A brzmiał on mniej więcej tak:
„Carska Rosja, przełom XIX i XX wieku. Kiedy w słoneczny dzień, w parku, na oczach spacerujących młody mężczyzna strzela sobie w głowę, sprawa wydaje się prosta. Ot, popełnił samobójstwo z miłości. Tym bardziej, że młody student – samobójca cały majątek zostawia pewnej uroczej Angielce. Sprawą zainteresował się jednak Erast Fandorin. Uparty i ambitny funkcjonariusz moskiewskiej policji postanawia ją rozwiązać. Nie spodziewa się jednak, co odkryje i jakie dla niego samego będzie to miało konsekwencje. Bo być może zaniechałby wówczas jakichkolwiek działań. Samobójstwo studenta to jedynie początek mrocznej podróży Erasta ”
Książką tą był “Azazel” Borysa Akunina. Pierwsza cześć serii o przygodach Erasta Fandorina, detektywa pracującego w moskiewskiej policji u schyłku caratu. Powiem, że nie miałem już więcej problemów z wyborem książek z katalogów Świata Książki. Kolejne pozycje serii autorstwa Borysa Akunina stały się obowiązkowymi zakupami. (Dosłużyłem się bodajże nawet Błękitnej Karty czy innego dyplomu Przodownika Pracy).
„Azazel” jest świetnie napisanym, trzymającym w napięciu kryminałem, w którym autorowi udało się zachować doskonałą równowagę, pomiędzy opowiadaną historią, intrygą i tajemnicą, a przedstawionym obrazem epoki, społeczeństwa i życia codziennego mieszkańców Moskwy w latach ‘90 XIX wieku.
Wszystkie kolejne powieści tej serii, mimo, iż historie różnią się od siebie nieco stylem pisarskim czy miejscem akcji i napięciem, trzymają poziom zaprezentowany w „Azazelu”. Można powiedzieć, że autor bawi się gatunkiem. W kolejnej powieści „Gambit turecki”, Fandorin trafia na front wojny rosyjsko-tureckiej, gdzie szuka szpiega w sztabie wojsk carskich. „ Lewiatan” to kryminał w stylu Agathy Christie… wśród pasażerów płynącego do Japonii parowca jest morderca… słowem każda książka, to jakby nowa, zaskakująca historia opowiedziana przez tego samego starego znajomego…
Rosjanie nakręcili na podstawie książek Akunina 3 filmy: mini serial telewizyjny ”Azazel”, oraz filmy pełnometrażowe „Gambit Turecki” ( w którym wystapił m.in. Daniel Olbrychski) i „Radca Stanu”.
Jako ciekawostkę dodam, że powieść „Azazel „ na tyle zainteresowała córkę znanego reżysera, Paula Verhoevena, na co dzień studentkę rusycystyki, że namówiła ojca, by zakupił prawa do ekranizacji powieści. Na podstawie książki powstaje właśnie film „The Winter Queen”, którego Verhoeven jest producentem i współscenarzystą, reżyseruje Fiodor Bondarczuk (ten od 9. Kompanii), a Milla Jovovich gra jedną z głównych ról…

"Orzeł wylądował", czyli lektury dzieciństwa



Na koniec VIII klasy podstawówki Rada Pedagogiczna mojej szkoły (wtedy jeszcze, wstyd się przyznać, imienia Marcelego Nowotki) postanowiła przyznać mi nagrodę książkową za wyniki w nauce (tak, wiem, sam się im dziwię). Nasza wychowawczyni pozwoliła nam przed rozdaniem nagród wybrać sobie z zakupionej puli książek to, co nas najbardziej zainteresuje. Ja dla siebie nie znalazłam nic. Przeglądałem i przeglądałem i generalnie nic nie przykuło mojej uwagi. Aż wpadła mi w ręce książka w brązowej obwolucie, bez tytułu na okładce, takie zupełne nic. Po otwarciu strona tytułowa dumnie oznajmiała: Orzeł Wylądował autor: Jack Higgins. „Niech będzie” – pomyślałem i włożyłem do środka karteczkę z moim nazwiskiem.

Po lekturze wsiąkłem na amen. „Orzeł wylądował” to stylizowana na autentyczną (bardzo wiarygodnie zresztą) historia oddziału niemieckich spadochroniarzy, którzy zostali zrzuceni nad południowa Anglią z zadaniem uprowadzenia przebywającego tam na urlopie… Winstona Churchilla. Powieść napisana jest rewelacyjnie. Postacie nakreślone tak realistycznie, że aż się chce grzebać w archiwach i sprawdzać, czy przypadkiem niejaki Kurt Steiner to nie istniał naprawdę, co wydarzyło się na dworcu w Warszawie, i co tak naprawdę robili Niemcy na Wyspach Normandzkich (jedynym okupowanym przez Niemców terytorium Wielkiej. Brytanii. Powieść uznawana jest za najlepszą książkę Jacka Higginsa i doczekała się ekranizacji z m.in. Michaelem Cainem i Donaldem Sutherlandem. Powstała również kontynuacja pt. „Orzeł odleciał”.

     Higgins, mimo że Angol wychowywał się w Irlandii Północnej. Znaczy w Ulsterze, jak kto woli. Akcja większości jego powieści (w tym również wspomnianego „Orła”) ociera się albo wręcz dotyczy Irlandii oraz konfliktu ulsterskiego, a co za tym idzie karty jego książek aż Roja się od terrorystów Z IRA, agentów MI6 i komandosów SAS. Spotkać można zarówno zatwardziałych, zawodowych zabójców jak i romantycznych bojowników z Thompsonami i Stenami pod płaszczami. Dużo w jego powieściach nawiązań do tajemnic 2 wojny światowej, ucieczki Bormana czy lotu Hessa… Książki rewelacyjnie oddaja klimat zarówno tamtych jak i naszych czasów. Znakomicie nakreślają tło historyczno-polityczne konfliktu irlandzko-brytyjskiego będąc jednocześnie doskonała weekendowa rozrywka i trzymająca w napięciu książka do poduszki. Książką gdzie ironiczny humor przeplata się z patetyzmem, gdzie faceci z przeszłością spotykają kobiety po przejściach i gdzie miłość nie ma przyszłości, a walka perspektyw zwycięstwa, ale… czy to oznacza, że należy się poddawać?

       Wiele powieści Jacka Higginsa zostało przeniesionych na ekran. Wspomniany już „Orzeł Wylądował” z Donaldem Sutherlandem, ponadto znane, także w Polsce: „Modlitwa za konających” z Mickeyem Rourke i Bobem Hoskinsem, czy filmy z Kylem Maclachlanem w roli irlandzkiego terrorysty Seana Dillona „Protokół Windsordzki” i „Thunder Point”. Hit wypożyczalni kaset video początku lat 90-tych, film pt. „Konfesjonał” z Keithem Carradinem w roli poety i bojownika IRA, Liama Devlina, to też Jack Higgins.