niedziela, 4 maja 2014

Camerone - bo każda armia ma swoje Termopile

Żołnierzowi - prócz broni, żołdu i dobrych butów itp. - potrzebny jest duch i tradycja, dzięki której może utożsamiać się z korpusem, w którym służy. O ile w armiach narodowych sprawa jest oczywista - wszyscy walczymy za Ojczyznę,  to we francuskiej Legii Cudzoziemskiej jest to trudniejsze. Mimo że Legia jest jednostką armii francuskiej, to w odwoływaniu sie do tradycji atrybuty narodowe nie wchodza w grę. Nawiązywanie do rycerskiej tradycji Karola Wielkiego, królewskich muszkieterów i napoleońskich marszałków byłoby nieporozumieniem. Bonaparte nie jest nikim ważnym dla służących w jej szeregach Kenijczyków, Marokańczyków czy przybyszów ze Sri Lanki. Oficerowie muszą wpajać rekrutom coś zupełnie innego - wiedzę o 160-letniej tradycji formacji. I własnie takim elementem tej legionowej tradycji jest Cameron.

Cameron upamiętnia jeden z wojennych epizodów, który jak groźne memento uświadamia każdemu legioniście, na jakie ryzyko zdecydował się, podpisując zawodowy kontrakt.

Pod koniec lat 50-tych XIX stulecia w Meksyku rozgorzała wojna domowa pomiędzy siłami konserwatywnymi, a liberalnymi. Po trzech latach zmagań wspierany przez Amerykanów przywódca liberałów Benito Juarez zyskał przewagę i uzyskał kontrolę nad państwem. Strzały ucichły, ale wyniszczony wojną kraj nie był w stanie spłacać długów zaciągniętych w Europie. Jego główni wierzyciele – Wielka Brytania, Francja i Hiszpania zdecydowali się na interwencję zbrojną. W grudniu 1861 roku wojska trzech mocarstw opanowały meksykański port Veracruz. Kilka miesięcy później animozje między sprzymierzonymi doprowadziły do wycofania się wojsk hiszpańskich i brytyjskich. Francuzi zostali sami. Cesarz Napoleon III postanowił pójść za ciosem i wzmocnił swoją obecność wojskową w Meksyku. Planował zdusić oddziały Juareza i obsadzić w stolicy marionetkowy rząd całkowicie podległy woli Paryża. Benito Juarez nie zamierzał poddać się bez walki. Zachęcany przez Amerykanów uderzył na najeźdźców. Walki rozgorzały na nowo.

W marcu 1863 roku do Veracruz przybyły dwa bataliony Legii Cudzoziemskiej – elitarnej, najemnej formacji powołanej do życia dokładnie 32 lata wcześniej przez króla Francji Ludwika Filipa. Legioniści otrzymali rozkaz ochrony linii zaopatrzeniowej z Veracruz do Puebla, które w tym czasie było oblegane przez wojska po dowództwem generała Foreya. W kwietniu Francuzi wysłali doń z Veracruz silnie chroniony konwój z działami, amunicją i pieniędzmi przeznaczonymi na żołd.

Dowódca legionistów pułkownik Pierre Jeanningros dowiedział się od indiańskich zwiadowców, że Meksykanie planują atak na konwój. Postanowił wysłać mu na pomoc oddział swoich otrzaskanych w boju żołnierzy przyzwyczajonych do walki w trudnych, pustynnych warunkach.

Zadanie to przekazał legionistom z 3 kompanii 1 Batalionu dowodzonym przez kapitana Jeana Danjou. Zastępcami kpt. Danjou byli porucznicy Maudet i Vilain. Pod swymi rozkazami mieli Szwajcarów, Bawarczyków, Prusaków, Wirtemberczyków, Belgów, Duńczyków, Włochów, Hiszpanów, Nadreńczyków i Francuzów. Przed wstąpieniem do Legii imali się oni różnych zajęć. Zachowana lista personalna kompanii wymienia wykonywane wcześniej zawody: student, handlarz żywności, przedstawiciel wytwórni tytoniu, księgarz, kowal, majtek okrętowy, wypalacz cegieł, zawodowy żołnierz, siodlarz, drwal, tkacz, poskramiacz dzikich zwierząt... Teraz byli legionistami. W ciemnoniebieskich kurtkach, czerwonych pantalonach (chociaż historycy twierdzą, że były białe) i skórzanych trzewikach maszerowali w szyku ustawionym tak, jakby były to manewry na placu apelowym. Mieli przy sobie tylko karabiny i torby z nabojami. Dwa muły niosły zapas żywności, wodę i nieco amunicji. Wśród legionistów nie zabrakło Polaków. Sierżant Ludwik Morzycki, był doświadczonym żołnierzem. Urodził się 5 I 1840 r. w La Clayette w departamencie Saony i Loary. Był synem Ignacego Wincentego Morzyckiego (powstańca listopadowego) i Klaudyny Marii de Louvier. W 1858 r. Ludwik zaciągnął się w szeregi 2. Pułku Cudzoziemskiego, podpisując 5-letni angaż. Podczas kampanii afrykańskiej 1858-1859 został kapralem. Odznaczył się podczas kampanii włoskiej 1859 r. (otrzymał wtedy sardyński Medal Odwagi Wojskowej i francuski Medal Italii). Po powrocie do Afryki został sierżantem, a potem sierżantem-furierem. Do kampanii meksykańskiej zgłosił się na ochotnika. Inny Polak w oddziale, Leon Górski urodził się w Nimes 1 III 1844 r. Był synem Józefa Polikarpa Górskiego i Jeanne Louise Champagne. Do Legii zaciągnął się na 3 lata.

Kapitan Danjou był powszechnie znany w Legii ze swej ułomności – dziesięć lat wcześniej podczas walk w Algierii karabin eksplodował mu w rękach, skutkiem czego kapitan stracił lewą dłoń. Nie pogodził się ze swoim kalectwem, kazał dorobić sobie drewnianą protezę, którą wyprofilowano tak, by pasowała do łoża karabinu i pomalował ją na brązowo, by sprawiała wrażenie rękawicy. Przełożeni wysoko ceniący walecznego oficera pozwolili mu pozostać na służbie.
Sześćdziesięciu pięciu legionistów opuściło obóz o północy 30 kwietnia i udało się piechotą w stronę miasteczka Palo Verde dokąd dotarli przed siódmą rano. Tuż przed miasteczkiem minęli opuszczoną hacjendę Camerone, która składała się z obszernego domu i szeregu budynków gospodarczych ustawionych wokół dużego podwórza.
W zrujnowanym i spalonym Palo Verde legioniści nie zastali żywej duszy. Kapitan Danjou wystawił warty oraz zarządził postój i odpoczynek. Zmęczeni żołnierze zalegli pod ścianami budynków i zaczęli przygotowywać kawę.
Po kilkunastu minutach jeden z legionistów zaalarmował kapitana, że od zachodu zbliża się do Palo Verde duża grupa jeźdźców. Ogniska natychmiast zasypano i chwycono za broń. Ruiny miasteczka nie zapewniały należytej ochrony, więc kapitan Danjou zdecydował, że wycofają się do pobliskiej hacjendy.

Meksykańscy kawalerzyści zauważyli legionistów i z miejsca przystąpili do szarży. Francuzi uformowali czworobok i odpowiedzieli salwą z karabinów, która ostudziła zapał Meksykanów. Po dotarciu do hacjendy legioniści zabarykadowali się, zajęli pozycje bojowe i zaczęli razić napastników celnym ogniem. Na dach budynku wdrapał się bystrooki sierżant Wincent Morzycki i stamtąd informował kapitana Danjou o ruchach przeciwnika.
Meksykanie przypuścili szturm, który legioniści odparli. O godzinie 9:30 do hacjendy podszedł wymachując białą chustką meksykański porucznik. Poinformował legionistów, że są otoczeni przez 2000 żołnierzy i zaproponował kapitulację. Kłamał – w tym momencie siły meksykańskie liczyły około ośmiuset spieszonych kawalerzystów.
Kapitan Danjou odrzucił propozycję wiedząc, że w tym momencie wiąże znaczne siły przeciwnika i zwiększa szanse konwoju z działami na dotarcie do obleganego Puebla.
Wznowiono walkę. Legioniści dysponujący ograniczoną ilością amunicji strzelali rzadko, ale bardzo celnie. Byli wyposażeni w karabiny kapiszonowe wz. 1859. Była to broń ładowana odprzodowo, a więc nie należała do najbardziej poręcznych i szybkostrzelnych. Miała jednak inną zaletę – strzelała potężnymi, niezwykle niebezpiecznymi pociskami typu Minie, wynalezionymi kilkanaście lat wcześniej przez francuskiego kapitana Claude’a Minie. Cylindryczno-stożkowe pociski wykonane z ołowiu były prawdziwymi siewcami śmierci. Rany powodowane przez nie były bardzo ciężkie, w większości śmiertelne. W dodatku mogły skutecznie razić przeciwnika na odległość do 500 metrów. Legioniści początkowo trzymali więc napastników w szachu. Potem jednak szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę Meksykanów.
Ci uzbrojeni byli w różnoraką broń – od przestarzałych muszkietów po nowoczesne karabiny powtarzalne. No i ich przewaga liczebna była miażdżąca…
Około południa ośmiuset kawalerzystów zostało wzmocnionych oddziałem 1200 piechurów pod dowództwem pułkownika Francisco Milana. Meksykanie przypuścili kolejny, wściekły szturm na hacjendę. Ich kule posiekały ściany budynków, ale ogień legionistów nie milkł. Głodni, spragnieni i osmaleni dymem prochowym walczyli w potwornym upale bez słowa skargi. W tym momencie wiedzieli już, że nie wyjdą z hacjendy żywi. Co chwila któryś z nich padał trafiony meksykańską kulą. Kiedy została ich mniej niż połowa kapitan Danjou wyjął z plecaka ostatnią butelkę wina i obszedł hacjendę. Każdy z legionistów pociągnął z niej łyk i przysiągł kapitanowi, że prędzej zginie, niż się podda.

Walka trwała nadal. Meksykańskie kule siekały ściany hacjendy raz przy razie. Około godziny 13:00 poległ kapitan Danjou trafiony kulą w pierś. Dowództwo przejął po nim podporucznik Villain. Po godzinie otrzymał postrzał w głowę. Teraz dowódcą został podporucznik Maudet.

Każdemu z legionistów zostało już zaledwie kilkanaście pocisków. Meksykanie podeszli pod ściany budynków i przez wyrwy i okna wrzucili wiązki płonącej słomy. Hacjendę zaczął trawić pożar.

O godzinie 17:00 przy życiu pozostało już tylko dwunastu legionistów: por. Maudet, sierż. Morzycki, kaprale Berg, Magnin i Maine oraz szeregowcy: Bartholotto, Leonard, Catteau, Wenzel, Constantin, Kunaszek i Górski. Meksykanie przerwali ogień ponownie domagając się kapitulacji. Legioniści wierni przysiędze złożonej swemu poległemu dowódcy odpowiedzieli, że prędzej zginą, niż się poddadzą, a sierżant Morzycki sklął meksykańskich wysłanników w trzech językach.
Sytuacja była beznadziejna. Meksykanie przeskoczyli przez mur i znaleźli się na terenie obejścia, atakowali z wszystkich stron. Zepchnęli legionistów do corallu. Obrońcy skryli się za stertami trupów po południowej stronie dziedzińca i nadal prowadzili ogień. Sierż. Morzycki zginął próbując przedostać się do budynku hacjendy; chciał zajść wroga od flanki. Trwało to wszystko godzinę. Padli następni ranni i zabici. Na koniec, w bitewnym amoku, podporucznik Maudet i pięciu pozostałych przy życiu legionistów nałożyli bagnety na karabiny i przystąpili do ostatniej, beznadziejnej szarży. Otworzyli drzwi stajni, wypalili salwą i rzucili się do walki wręcz.
Podporucznik Maudet i dwóch legionistów natychmiast poległo. Trzech pozostałych stanęło do siebie plecami i skierowało bagnety ku otaczającym ich kilkuset Meksykanom. Już mieli zostać rozszarpani na strzępy przez wściekłych przeciwników, gdy nadbiegł pułkownik Milan.
- Poddajcie się! – krzyknął do legionistów.
- Poddamy się, jeśli pozwolicie nam pochować naszych zabitych i zachować broń – odparł rwącym się głosem jeden z Francuzów.
Meksykański oficer patrzył przez chwilę na trzy osmalone, zakrwawione postaci chwiejące się na nogach, ale nadal trzymające w dłoniach broń wymierzoną w jego żołnierzy.
- Ludziom takim jak wy nie odmówię niczego – odparł po chwili.
Przez jedenaście godzin sześćdziesięciu pięciu legionistów odpierało ataki dwóch tysięcy Meksykanów zabijając i ciężko raniąc ponad trzystu z nich. Dzięki ich heroicznej walce konwój z działami i amunicją dotarł bezpiecznie do oddziałów oblegających Pueblo, które wkrótce zostało zdobyte. Oni sami, a zwłaszcza ich nieustraszony dowódca przeszli do legendy Legii Cudzoziemskiej stając się symbolem męstwa i walki do ostatniego naboju i ostatniego żołnierza. Cesarz Napoleon III zdecydował, że od tamtej pory nazwa Camerone będzie wyszyta na wszystkich sztandarach cudzoziemskich.
Kiedy chowano ciała obrońców hacjendy drewniana ręka kapitana Danjou gdzieś się zawieruszyła. Znalazł ją meksykański wieśniak i dwa lata po bitwie przekazał ją Legii. Dzisiaj znajduje się ona w muzeum w Aubagne i stanowi najświętszą relikwię Legii Cudzoziemskiej.
Podczas święta Camerone ręka kapitana Danjou jest wystawiana na widok publiczny podczas uroczystej parady cudzoziemskich oddziałów, a niesienie oszklonej szkatuły zawierającej ją jest największym zaszczytem dla legionisty. (Wielokrotnie nieśli ja Polacy).
W roku 1892, armia meksykańska wystawiła pod Cameron pomniczek z inskrypcją: QUOS HIC PLUS LX ADVERSI TOTIUS AGMINIS MOLES CONSTRAVIT / VITA PRIAM QUAM VIRTUS MILITES DESERVIT GALLICOS. / DIE XXX MENSI APR. ANNI MDCCCLXIII7. Co w wolnym przekładzie znaczy: „Tu 60 stanęło przeciw całej nieprzyjacielskiej armii, która ich zmiażdżyła. Życie wcześniej niż odwaga opuściło żołnierzy francuskich. 30 kwietnia 1863”. Dziś w miejscu bitwy (leżącym przy jednej z głównych ulic miasteczka Villa-Tejeda) stoi mauzoleum. Spoczywają w nim i legioniści, i Meksykanie. Wybrukowany kamiennymi płytami plac kończy się ścianą, na której cesarskie orły przyglądają się dobrze znanemu napisowi Virtuti Militari.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz