poniedziałek, 28 listopada 2016

Rozkaz to rozkaz

Wojsko to instytucja ścisłe hierarchiczna, nie ma w niej miejsca na demokrację, głosowania czy dyskusje nad słusznością wykonywanych zadań. To właśnie,
w odróżnieniu od pospolitego ruszenia, gdzie „każdy szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie”, w ogromnej mierze decyduje o efektywności współczesnej armii i skuteczności prowadzonych działań zbrojnych.


Podstawowym obowiązkiem żołnierza jest wykonywać rozkazy przełożonych. Przełożonych, którzy również mają swoje rozkazy do wykonania i których również obowiązuje dyscyplina wojskowa. To tzw. łańcuch dowodzenia, w którym każdy element ma swoje miejsce i każdy ma określone zadania i kompetencje. O ile wykonywanie poleceń rodzaju „przynieś amunicję”, „obierz ziemniaki”, „stań na warcie”, czy też najpopularniejszy rozkaz we współczesnej armii: „czekaj na dalsze rozkazy”, nigdy nie stanowiły i nie stanowią problemu, to o tyle te związane z wykonywaniem podstawowych zadań bojowych, a więc bezpośrednio związane z eliminacją siły żywej nieprzyjaciela – mówiąc kuriozalnie, zabijaniem, wywołują największe dylematy i rozterki moralne.


W dzisiejszych czasach zabijanie na polu walki jest stosunkowo proste
i bezosobowe – jeżeli w ogóle można odbieranie komuś życia nazwać prostą czynnością. Żołnierze rzadko walczą twarzą w twarz w bezpośrednich starciach, do historii przeszły szarże na bagnety – dziś nawet strzelając z karabinu ciężko dostrzec do kogo i do czego się strzela. Prowadzi się ogień „w kierunku przeciwnika”, a nie do konkretnych osób. O uderzeniach z powietrza, czy artylerii rakietowej już nie wspomnę. Oczywiście nawet dzisiaj, na cyfrowym polu walki zdarzają się przypadki walki wręcz, walki w bliskim kontakcie, strzałów snajperskich do konkretnych osób. Są to jednak w skali całego konfliktu zbrojnego przypadki marginalne.


Kiedyś jednak, wojny prowadzono zgoła inaczej, przeciwnik był bliżej, był bardziej ludzki przez co trudniej było go zabić. Walki toczono na dużo bliższych dystansach. Gdy po bitwie pod Gettysburgiem (wojna secesyjna) zebrano z pobojowiska ponad 27 000 muszkietów, to okazało się, że  90% spośród nich było załadowanych, z czego znaczna część więcej niż jeden raz. Jeden
z muszkietów został załadowany aż 23-krotnie. Dlaczego? Opór przed odebraniem drugiej osobie był tak ogromny, a jednocześnie konsekwencje za niewykonanie rozkazu tak poważne, że żołnierze, stojąc w szeregu nie strzelali do wroga, a jedynie raz za razem ładowali swoje muszkiety, bądź udawali, że ładują po równie udawanym wystrzale.


Podobno nie ma większych pacyfistów na świecie niż żołnierze, który brali udział w wojnie. Oni widzieli jej piekło, oni byli jego uczestnikami i często robili rzeczy które stały w sprzeczności z ich sumieniem i ich człowieczeństwem. Wykonywali rozkazy, które miały w rezultacie doprowadzić do pokonania przeciwnika, a tak naprawdę musieli na czyjeś polecenie odbierać życie innym ludziom i to jeszcze starając się przeżyć i samemu nie zostać zabitym. A człowiek walczący o przetrwania i przeżycie zdolny jest do niewyobrażalnych rzeczy. Czy żołnierz ma prawo odmówić wykonania rozkazy powołując się na tę swoistą „klauzulę sumienia”?


Jak wspomniałem wcześniej wojna to piekło niewiele mające wspólnego z romantycznym obrazem jaki wpajają nam książki czy filmy (te ostatnie z kilkoma wyjątkami, ale o tym kiedy indziej). Jest to jednak od jakiegoś czasu „piekło uregulowane” – to znaczy zasady prowadzenia działań wojennych  obwarowane są konwencjami, umowami które to regulują warunki wzajemnego zabijanie się. Każdy zatem żołnierz, uczestnik konfliktu zbrojnego, który złożył przysięgę czym zobowiązał się do wykonywania rozkazów ma obowiązek wykonywania tychże poleceń. Tak działa wojsko i tylko tak może ono działać efektywnie.


Oczywiście człowiek, w tym przypadku żołnierz, to nie nieczuła maszyna do zabijania (chociaż tacy też się trafiają) i pewne rozkazy mogą w nim budzić opór i wywoływać rozterki. Tak u wielu ludzi niestety rodzi się PTSD, gdy wykonywane obowiązki żołnierskie stoją w bezpośrednim konflikcie wewnętrznym z naszym poczuciem człowieczeństwa. Jak długo jednak otrzymywane rozkazy nie wykraczają poza wspomniane ramy i regulacje dotyczące prowadzenia konfliktu zbrojnego, to wydający je powinien mieć pewność, że nie będą dyskutowane, przegłosowywane i kwestionowane.


Ta pewność to nie tylko spokój dowódców co do ciągłości w łańcuchu dowodzenia, to również, a może przede wszystkim, pewność współtowarzyszy broni, którzy z kolei wiedzą, że na polu walki żaden z kolegów nagle nie stwierdzi, że dany rozkaz leży w sprzeczności z jego poglądem na daną sytuacje i postanowi go zignorować.


Oczywiście temat jest dużo bardziej złożony i skomplikowany. Sztuka prowadzenia wojny to nie fizyka kwantowa – tu nie ma wzoru matematycznego na wszystko (chociaż na wiele rzeczy są). Są przypadki, w których ślepe wykonanie rozkazu przyniosło klęskę i są sytuacje, gdy omowa wykonania rozkazu okazała się trafną, chociaż z formalnego punktu widzenia naganną, potępioną i ukaraną decyzją. Nie należy również iść droga „niemiecką” – gdy po zakończeniu II wojny światowej 99% zbrodni wojennych i bandytyzmu żołnierzy Wermachtu oraz SS próbowano tłumaczyć i usprawiedliwiać „wykonywaniem rozkazów” – to są właśnie te przypadki, gdy żołnierz ma nie tylko prawo,
ale i obowiązek odmówić wykonania rozkazu do mordowania cywilów, do gwałcenia, rabowania wszelkiego wojennego bestialstwa.


To od wydającego rozkazy, od jego doświadczenia, charyzmy i zaufania jakim darzą go podwładni w bardzo dużej mierze zależy czy i jak zostaną one wykonane. Dobry dowódca nie tylko krzyczy „za mną” zamiast „naprzód”, on przede wszystkim słucha swoich żołnierzy, liczy się z ich zdaniem a jednocześnie jest na tyle stanowczy że jego rozkazy zawsze są i powinny być wykonywane. B na tym oparta jest skuteczność pojedynczego żołnierza, drużyny, plutonu kompanii a w rezultacie całej armii.


 


 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz