Wojska
specjalne postrzegane są i zawsze były jako elita każdych sił zbrojnych.
Najlepiej wyszkoleni, najlepiej przygotowani, najlepiej wykształceni i wyposażeni.
Jednocześnie ci, którzy aby tą elita się stać pracowali najciężej, najbardziej
dostali w kość w procesach selekcji czy na szkoleniach specjalistycznych.
Jak
do każdego elitarnego grona, tak i do „specjalsów” dostać się najtrudniej.
Zasada ta funkcjonuje zresztą nie tylko w wojsku. To elita decyduje, kogo do
swojego grona przyjąć, a kogo nie. Czasami można (wypada) zgłosić swój akces, a
czasami trzeba cierpliwie „robić swoje”, mając nadzieję, że jak będzie się to
robiło dobrze, to zostanie się zauważonym i zaproszonym do odpowiedniego dla
naszej dziedziny działalności elitarnego grona najlepszych.
To
zaproszenie do grona najlepszych w przypadku wojsk specjalnych nazywa się
selekcją. Gdy ruszała pierwsza selekcja do GROMu, śp. generał Petelicki
osobiście jeździł po ówczesnych jednostkach wojskowych (i nie tylko wojskowych)
i wyłuskiwał z nich „diamenty”, które jego zdaniem rokowały, że oszlifowane w
procesie selekcji i szkolenia stana się wielokaratowymi brylantami. Nie można
było ot tak zgłosić swojej chęci do „stania się komandosem”, motywując to
jedynie krótkim: „Bo ja myślę, że się nadaję”. Już samo zdobycie numeru
telefonu do jednostki stanowiło wyzwanie, któremu nie każdy był w stanie
sprostać. Ale nawet ci, którzy zostali niejako osobiście zaproszeni przez
założyciela GROMu oraz ci, którzy byli na tyle operatywni, że sami zdobyli numer
telefonu do jednostki 2305 wciąż musieli poddać się procesowi oceny i selekcji.
Bo z predyspozycjami do jednostek specjalnych jest jak z charyzmą… to nie nam
oceniać czy ją mamy.
Tak
proces naboru trwał przez lata. Jednostki specjalne wyszły z cienia (czy to
dobrze, czy nie, to już temat na osobny felieton), niektóre z „cichych
profesjonalistów” stały się niemal instytucjami medialnymi, ale proces naboru
wciąż pozostawał taki sam. Do selekcji mogli przystępować jedynie żołnierze
czynni i pracownicy służb mundurowych. W amerykańskich Zielonych Beretach mogli
to nawet robić dopiero żołnierze od stopnia specjalisty w górę. (Specjalista to
stopień płacowo zbliżony do kaprala, jednakże niezaliczany do korpusu
podoficerskiego – coś między st. szeregowym a właśnie kapralem). Czasami też
miało miejsce to, o czym pisałem na początku. Elita sama proponowała wybranym
żołnierzom start w selekcji – na przykład podczas wspólnych ćwiczeń na
poligonie czy trwania kursów specjalistycznych padały sakramentalne i jakże
nieoficjalne słowa: „Chodź do nas”.
Jednak tempus fugit. Przy utrzymującej się na świecie tendencji do redukcji
konwencjonalnych sił zbrojnych znaczenie sił specjalnych rosło. Zwłaszcza po
2001 roku, gdy świat zachodni ruszył na wojnę z terroryzmem, znaczenie
oddziałów wyszkolonych do prowadzenia niekonwencjonalnych operacji
antyterrorystycznych oraz wojny asymetrycznej wzrosło. Powoli rodził się
problem kadrowy. Żołnierze sił specjalnych biorący od ponad 10 lat udział w
operacjach bojowych „zużywali” się szybciej niż klasyczne procesy naboru i selekcji
były w stanie dostarczyć nowych, pełnowartościowych operatorów i komandosów.
Narodziła się więc idea, która ostatnio znalazła swoje odzwierciedlenie w
pomyśle, który przyszedł do nas z Lublińca. Idea rekrutacji żołnierzy jednostek
specjalnych bezpośrednio wśród cywilów.
Nie chcę się tu rozpisywać nad założeniami
lublinieckiego kursu „Commando”, bo raz, że zostały one już wielokrotnie
opisane (na tyle na ile ten projekt opisać w tej chwili można), a dwa to wciąż
mam wrażenie, że to jedynie pomysł, do którego teraz dorabiane są procedury i
„kwity”. Słowem: poczekamy, zobaczymy. Pierwszy kurs ma podobno ruszyć za kilka
miesięcy, a jak na razie wiadomo tyle co nic. Niemniej jednak idea polskiej
wersji John F. Kennedy Special Warfare Center and School dla cywilów jest taka,
że kandydaci po przejściu wstępnej kwalifikacji i przejściu 6-miesięcznego
szkolenia kierowani byliby na trzy lata do oddziałów wsparcia i zabezpieczenia,
po upływie których ewentualnie zapraszani byliby do wzięcia udziału w selekcji
do zespołów bojowych. Co rzuciło mi się w oczy, to brak (przynajmniej na podstawie
dostępnych materiałów) w ramach kursu „Commando” szkolenia spadochronowego,
trwające zaledwie miesiąc (!) szkolenie podstawowe (bo za taki uważam okres
szkolenia kończący się przysięgą) oraz taki czysto chyba marketingowy bonus (na
zachętę jak mniemam) w postaci prawa do noszenia ciemnozielonego beretu nie po
przejściu pełnej selekcji, ale po ukończeniu kursu (o jakiejś tam fikuśnej naszywce
już nie wspomnę). Zastanawia też brak udziału w tym programie JW GROM. Nie
wiem, z jakim entuzjazmem do projektu podchodzi COS-DKWS oraz pozostałe
jednostki podległe Inspektoratowi Wojsk Specjalnych, ale oby nie skończyło się
to sytuacją, że po ukończeniu kursów i selekcji wszelakich kandydaci na
specjalsów będą mieli do wyboru służbę w JWK albo ewentualnie w… JWK. Bo to
oznaczałoby kolejne lata w oczekiwaniu na etat...
Wbrew jednak pozorom, polski pomysł na
prowadzenie naboru do wojsk specjalnych wśród cywili nie jest ani taki
oryginalny (aczkolwiek sama jego realizacja może robić takie wrażenie) ani też
nowy. Cywile mogli starać się o przyjęcie do amerykańskich Zielonych Beretów w
latach 1952 – 1988. W roku 1988 zamknięto tę furtkę na rzecz wyłącznie kandydatów
ze służby czynnej, ale całkiem niedawno ponownie ją otworzono.
Jak wygląda droga amerykańskiego cywila do zostania
żołnierzem jednego z Operational Detachment Alpha (ODA) US Army Special Forces?
W procesie rekrutacji (zaciągnięcia się do wojska)
wprowadzono opcję zwaną 18X (dlatego w późniejszym okresie na takich kandydatów
na „specjalsów” mówi się potocznie „X-raye”), która gwarantuje jedynie to, że
kandydatowi dana zostanie szansa na podjęcie próby zostania Zielonym Beretem
(tak, wiem, że żołnierze US Army SF nie przepadają za tym określeniem, ale
stosuje je tutaj jako skrót myślowy). „X-ray” podpisuje kontrakt z Armią i
trafia 17-tygodniowe szkolenie, które łączy w sobie podstawowe szkolenie
piechoty ze szkoleniem zaawansowanym (dla przyszłych żołnierzy regularnej piechoty
to dwa odrębne kursy), a po ukończeniu tej swoistej „unitarki” kierowany jest
do Fort Benning na szkolenie spadochronowe. Po ukończeniu i zaliczeniu(!) „jump
school” kandydat na kandydata do Sił Specjalnych trafia na 4-tygodniowy Special
Operations Preparation Course, po zaliczeniu którego może oczekiwać na
zaproszenie do wzięcia udziału w Special Forces Assessment and Selection
Program w Fort Bragg. Trwa on około 30 dni i jest ostatnim, bardzo gęstym
sitem, przez które tylko najlepsi kandydaci trafią na słynny Q course - Special Forces
Qualification Course mogący trwać od 56 do nawet 95 tygodni (w zależności od
specjalizacji przyszłego komandosa).
Droga od cywila do żołnierza ODA
może wiec trwać podobnie jak w polskim projekcie Commando – ponad trzy lata, z
tym, że w amerykańskiej wersji nie jest ona wypełniona służbą w magazynie i
kuchni (aczkolwiek w berecie), ale szkoleniami, kursami i selekcjami, a
ciekawostką może być fakt, że odpadnięcie na którymkolwiek z etapów skutkuje
przeniesieniem na resztę kontraktu do regularnej piechoty. Najwyraźniej
Amerykanów nie stać, aby żołnierza, w którego już coś zainwestowano odesłać po
prostu do rezerwy.
Z dwóch australijskich jednostek
sił specjalnych jedynie 2nd Commando Regiment dopuszcza nabór wśród cywilów.
Program noszący nazwę Special Forces Direct Recruitment Scheme
(DRS) zakłada, że cywilny kandydat po wstępnej weryfikacji i przejściu badać
zostanie skierowany na trwające 80 dni szkolenie podstawowe piechoty, po którym
zostanie dopuszczony do selekcji do Regimentu.
Podobnie jak brytyjski, również australijski
SAS (chodzą natomiast plotki o dopuszczeniu cywilnych kandydatów do NZSAS)
pozostaje zamknięty dla cywilów. Aby móc spróbować swoich sił na selekcji, czy
to w Brecon Beacons w Walii czy też w Bindoon w Australii Zachodniej, należy
być żołnierzem służby czynnej odpowiednio Armii Brytyjskiej lub Australian
Defence Forces. Mało tego, nawet dla żołnierzy służby czynnej okres od wysłania
zgłoszenia do stania się operatorem SASR trwa około 2 lata, a po przyjęciu do
jednostki trzeba liczyć się z możliwością… degradacji, jako że wszyscy nowi
mają w jednostce stopień trooper, co jest odpowiednikiem szeregowego (dodam, że
jednego z najlepiej opłacanych „szeregowych” w ADF – trooper w SASR zarabia około
A$100 000 rocznie – jakieś 300 000PLN).
Jak
więc widać, droga osób cywilnych do jednostek specjalnych powoli się otwiera.
Czy tego chcemy czy też nie. Taka konieczność czasów. Jak ta droga będzie
jednak wyglądać i czy zapewni ona zachowanie jakości tych jednostek, utrzymanie
poziomu wyszkolenia i motywacji ich żołnierzy? Czy nabór z dwóch źródeł nie
podzieli kandydatów i późniejszych żołnierzy na tych „lepszych” i „gorszych” (vide
wzajemne traktowanie żołnierzy NSR i żołnierzy służby czynnej) rodząc przy tym swoista
nową fale w jednostkach? Oby nie. Mam nadziej, że w przeciwieństwie do wielu
innych reform w Wojsku Polskim, w tym przypadku decydenci nie będą kierować się
chęcią zabłyśnięcia w mediach i zdobyciem poklasku i poparcia w niektórych
środowiskach, a dobrem polskich sił specjalnych i podejdą do tego procesu z
właściwą starannością.