
Dzieje "Historii Roja" znają chyba wszyscy. Pierwszy
film o partyzantce antykomunistycznej lat 1944-1963, czyli o walkach tzw.
Żołnierzy Wyklętych sam niemal podzielił los bohaterów o których opowiada,
stając się swoistym „filmem wyklętym”. Decyzje polityczne i ekonomiczne
środowisk decyzyjnych sprawiły, że film, o którym wszyscy słyszeli i wszyscy
chcieli obejrzeć powstawał 6 lat. Po wycofaniu się części sponsorów rozpoczęła
się walka o dokończenie obrazu, zbiórki pieniędzy, szukanie nowych sponsorów,
którzy skłonni byliby zainwestować w dokończenie produkcji. Dzięki hojności
społeczeństwa a także kilku firm walka o „Roja” zakończyła się sukcesem i 4
marca 2016 roku, zaledwie 3 dni po obchodach Narodowego Dnia Żołnierzy
Wyklętych film trafił na ekrany polskich kin. Premiera poprzedzona była dosyć
głośną akcja promocyjna, a pokazywany przed seansami kinowymi oraz w Internecie
zwiastun wyglądał bardzo zachęcająco.
Ja na seans wybrałem się nie w dzień premiery, ale
dzień później, w sobotnie popołudnie do jednego z multipleksów w
kilkudziesięciotysięcznym mieście. Pomimo „mało kinowej” pory sala była niemal
pełna. Co rzuciło mi się w oczy, to duże zróżnicowanie wiekowe widzów którzy
zasiedli wraz ze mną w kinie. Obok młodzieży szkolnej często ubranej na modłę
wojskową było bardzo dużo ludzi starszych, było kilka rodzin z małymi dziećmi,
był jeden młody chłopak w koszulce jednej wiodących marek tzw. odzieży
patriotycznej a także starszy, siwiejący pan z naszyta na kurtce kotwica Polski
walczącej. Czego na widowni brakło to… popcornu. Jedynie kilka osób zaopatrzyła
się w ten standardowy „umilacz seansu kinowego”. Nie wiem czy podyktowane to
było wysokimi cenami w kinowym barze czy też chęcią zachowania powagi podczas
oglądania tego, bądź co bądź, ważnego dla historii najnowszej obrazu, ale muszę
przyznać, że ostatni raz gdy w sali kinowej niemal nikt nie jadł i nie pił
podczas seansu, to było na „Pasji” Mela Gibsona.
Sam film jest bardzo nierówny. Zaczyna się ciekawie w
roku śmierci Mieczysława Dziemieszkiewicza, ps. „Rój”, czyli w roku 1951. Obraz powojennej,
odbudowanej ze zgliszcz i zniszczeń wsi, w której w najlepsze trwa mechanizacja
rolnictwa w zderzeniu z niezłomnymi duchami przeszłości, wciąż walczącymi,
uzbrojonymi w poniemiecką i posowiecką broń, noszącymi, wzorowane na
przedwojennych polskie mundury, partyzantami doskonale wprowadza widza w klimat
tamtych czasów i tamtych walk.
Po tym dosyć intrygującym otwarciu reżyser przenosi
nas do początków epopei Roja, czyli do zakończenia II wojny i wkroczenia
Sowietów. Niestety, mimo dużej dynamiki, akcji, strzelanin i walk opowieść
cechuje ogromny bałagan realizacyjny. Fabuła jest chaotyczna, postaci
niewyraźnie, a w scenach walk rządzi „slow motion” i gejzery krwi rodem z
wczesnych dzieł Johna Woo. Trudno powiedzieć czy jest to efektem zamierzonym
przez reżysera czy też wynikiem powstawania filmu „na raty” przez tyle lat, ale
ja osobiście czułem lekki zawód tym, co widziałem na ekranie. Brak wyraźnej
chronologii wydarzeń, elementy bliżej nieokreślonego mistycyzmu stanowiły o
tym, że miałem wrażenie, że oglądam kolejny odcinek „Trudnych spraw” lub
materiał, który ktoś zaplanował na kilkuodcinkowy serial TV a następnie dociął
do 20minut filmu.
Na szczęście, ta dezorientacja nie trwała długo i tak
jak w życiu „Roja” punktem zwrotnym była śmierć jego brata, Romana
Dziemieszkiewicza , tak w filmie ostatnia wyraźnie słaba scena była scena
pogrzebu „Pogody”.
Później
jest już dobrze. Historia oddziału „Roja” opowiadana jest sprawnie i wartko.
Płona posterunki MO i UB, giną funkcjonariusze MBP i aktywiści partyjni.
Partyzanci ścierają się z żołnierzami „ludowego” Wojsko Polskiego, wymykają
obławom. Funkcjonariusze UB torturują, przesłuchują urządzają zasadzki. Gdyby
nie to, że podczas scen walki widzimy, że strzelają do siebie żołnierze noszący
niemal identyczne mundury i rogatywki, to można zapomnieć, że film opowiada o
walkach noszących znamiona bratobójczej wojny domowej. Gdyby nie to że i jedna
i druga strona wymachują biało-czerwonymi flagami, to widz skłonny jest odnieść
wrażenie, że to kolejny film o walce Polaków z okupacją. Zapomina się, że to
tak naprawdę wojna polsko-polska. A może taki właśnie był zamysł reżyserski?
Ukazać ten trudny okres w naszej historii najnowszej w taki, uproszczony,
czarnobiały sposób? My i oni, dobro i zło. Szlachetni partyzanci i źli
komuniści. Jedna i druga strona stara się uzasadnić swoje racje. Dowódcy
partyzanccy wygłaszają płomienne przemowy, ich patriotyzm i bezkompromisowość
wręcz wylewają się z ekranu. Musze przyznać, że robi to wrażenie, a nawet
porywa i wzrusza – zwłaszcza w wydaniu jednego z bohaterów drugoplanowych,
Józefa Kozłowskiego ps.
„Las”- świetna i zapadająca w pamięć rola Jerzego Światłonia.
Z
drugiej strony barykady są żołnierze KBW, strzelający do figur Matki Boskiej
partyjniacy, milicjanci oraz funkcjonariusze UB, którzy po pijanemu wyśpiewują
„Szarą piechotę” (ciekawe czy tylko ja skojarzyłem to ze sceną z „Psów” i
słynnym „Janek Wiśniewski padł”?). Słowem można odnieść wrażenie, że w warstwie
fabularnej opowieść została nieco spłycona i uproszczona. Mimo wielu świetnych,
poruszających, a nawet wywołujących śmiech na sali scen, ciężko mi kupić tak
gładko przedstawione wydarzenia tamtych lat gdzie wszyscy komuniści byli źli, a
wszyscy walczący z nimi żołnierze byli z NSZ/NZW (twórcy z jakiegoś powody
zupełnie pominęli w swojej opowieści AK/WiN).
Silną strona filmu są bohaterowie. Zarówno
główny bohater (grany przecież przez amatora - Krzysztofa Zalewskiego –
zwycięzcę programu „Idol”), jak i postacie drugoplanowe stanowią o prawdziwej
sile tego filmu. Nie ma tutaj postaci płaskich czy też jednowymiarowych.
Widzimy całe spektrum postaw i charakterów. Mamy ludzi do końca wiernych swoim
zasadom, konsekwentnie podążających obraną droga walki z wrogiem. Przykładem
może być tutaj rewelacyjnie przedstawiony, wspomniany już przez mnie „Las”.
Mamy bohaterów przeżywających rozterki i wątpliwości, przygniecionych ciężarem
odpowiedzialności za powierzonych im ludzi, którzy w obliczy rodzącego się
zwątpienia w sens dalszej walki muszą dokonywać trudnych i niemożliwych
niejednokrotnie wyborów. Tutaj na szczególna uwagę zasługuje na pewno grany
przez Mariusza Bonaszewskiego, kapitan Zbigniew Kulesza „Młot”. Mamy wreszcie
ludzi, dla których nowa władza jest sposobem na zrobienia kariery i wybicie
się, czy też okazją zatuszowania swoich ciemnych sprawek. Są też tacy, którzy
dla przetrwania, dla władzy i utrzymania się na powierzchni zrobią wszystko.
Nawet jeżeli to utrzymanie się na powierzchni oznacza pływanie w szambie. Tutaj
zdecydowanie króluje główny czarny charakter filmu – funkcjonariusz UB, a były
żołnierz NSZ, Wyszomirski (grany przez Piotra Nowaka).
Jeżeli chodzi o warstwę realizacyjna to pomimo paru
scen, gdzie widać braki w budżecie, no i nadmiaru slow motion na początku, film
zrealizowany jest poprawnie. W przeciwieństwie do „Kamieni na szaniec” Roberta
Glińskiego gdzie miałem wrażenie, że oglądam wojenna wersję W-11, to
przedstawiony w „Roju” świat powojennego Mazowsza jest wiarygodny,
realny. Wielbiciele militariów na pewno znajda jakieś błędy czy niedopatrzenia,
ale jeżeli nie idzie się do kina aby obejrzeć strzelające StG44, a na
interesująca historie z ciekawymi bohaterami to wyjdzie się zadowolonym.
Czy film warto zobaczyć? Zdecydowanie i bezapelacyjnie
tak. Chociażby dlatego, że jest to pierwszy obraz traktujący o jednym z
najtrudniejszych i niełatwych w jednoznacznej ocenie okresów naszej historii.
Opowiada o czasach, gdy dwie różne wizje Polski – ta stara, przedwojenna i ta
nowa, przywieziona ze wschodu na lufach czołgów starły się w śmiertelnym boju.
Gdy Polak strzelał do Polaka, zamykał go w więzieniach, torturował i zabijał za
poglądy, za wierzenia i za wyznawane wartości. Trochę szkoda, że film trafił do
kin dopiero teraz, ale dzięki temu że jest, że mimo krzywd jakie wyrządzono mu
w okresie powstawania możemy go oglądać w naszych kinach to jest szansa, że
powstaną następne obrazy traktujące o walkach podziemia antykomunistycznego.
Filmy, które dokonają ostatecznego rozrachunku z mitem „band leśnych”, za które
Żołnierze Wykleci byli przez lata uznawani, ale również zmierzą się z mitem
nieskazitelnych moralnie partyzantów walczących z komuna. Mam nadzieję, że
„Historia Roja” to zaledwie początek drogi do zrozumienia, że nasza historia
nie jest, nie była i nigdy nie będzie dwuwymiarowa i czarno-biała.
Aha, i zostańcie na napisy końcowe, bo warto posłuchać
piosenki, która wtedy rozbrzmiewa.