
Żołnierzowi - prócz broni, żołdu i dobrych butów itp. - potrzebny jest duch i tradycja,
dzięki której może utożsamiać się z korpusem, w którym służy. O ile w armiach narodowych sprawa jest oczywista - wszyscy walczymy za Ojczyznę, to we francuskiej Legii Cudzoziemskiej jest to trudniejsze. Mimo że Legia jest jednostką armii
francuskiej, to w odwoływaniu sie do tradycji atrybuty narodowe nie wchodza w grę. Nawiązywanie do rycerskiej tradycji Karola Wielkiego,
królewskich muszkieterów i napoleońskich marszałków byłoby
nieporozumieniem. Bonaparte nie jest nikim ważnym dla służących w jej
szeregach Kenijczyków, Marokańczyków czy przybyszów ze Sri Lanki.
Oficerowie muszą wpajać rekrutom coś zupełnie innego - wiedzę o
160-letniej tradycji formacji. I własnie takim elementem tej legionowej tradycji jest Cameron.
Cameron upamiętnia jeden z wojennych
epizodów, który jak groźne memento uświadamia każdemu legioniście, na
jakie ryzyko zdecydował się, podpisując zawodowy kontrakt.
Pod
koniec lat 50-tych XIX stulecia w Meksyku rozgorzała wojna domowa
pomiędzy siłami konserwatywnymi, a liberalnymi. Po trzech latach zmagań
wspierany przez Amerykanów przywódca liberałów Benito Juarez zyskał
przewagę i uzyskał kontrolę nad państwem. Strzały ucichły, ale
wyniszczony wojną kraj nie był w stanie spłacać długów zaciągniętych w
Europie. Jego główni wierzyciele – Wielka Brytania, Francja i Hiszpania
zdecydowali się na interwencję zbrojną. W grudniu 1861 roku wojska
trzech mocarstw opanowały meksykański port Veracruz. Kilka miesięcy
później animozje między sprzymierzonymi doprowadziły do wycofania się
wojsk hiszpańskich i brytyjskich. Francuzi zostali sami. Cesarz Napoleon
III postanowił pójść za ciosem i wzmocnił swoją obecność wojskową w
Meksyku. Planował zdusić oddziały Juareza i obsadzić w stolicy
marionetkowy rząd całkowicie podległy woli Paryża. Benito Juarez nie
zamierzał poddać się bez walki. Zachęcany przez Amerykanów uderzył na
najeźdźców. Walki rozgorzały na nowo.
W marcu 1863 roku do
Veracruz przybyły dwa bataliony Legii Cudzoziemskiej – elitarnej,
najemnej formacji powołanej do życia dokładnie 32 lata wcześniej przez
króla Francji Ludwika Filipa. Legioniści otrzymali rozkaz ochrony linii
zaopatrzeniowej z Veracruz do Puebla, które w tym czasie było oblegane
przez wojska po dowództwem generała Foreya. W kwietniu Francuzi wysłali
doń z Veracruz silnie chroniony konwój z działami, amunicją i pieniędzmi
przeznaczonymi na żołd.
Dowódca legionistów pułkownik Pierre
Jeanningros dowiedział się od indiańskich zwiadowców, że Meksykanie
planują atak na konwój. Postanowił wysłać mu na pomoc oddział swoich
otrzaskanych w boju żołnierzy przyzwyczajonych do walki w trudnych,
pustynnych warunkach.
Zadanie to przekazał legionistom z 3
kompanii 1 Batalionu dowodzonym przez kapitana Jeana Danjou. Zastępcami
kpt. Danjou byli porucznicy Maudet i Vilain. Pod swymi rozkazami mieli
Szwajcarów, Bawarczyków, Prusaków, Wirtemberczyków, Belgów, Duńczyków,
Włochów, Hiszpanów, Nadreńczyków i Francuzów. Przed wstąpieniem do Legii
imali się oni różnych zajęć. Zachowana lista personalna kompanii
wymienia wykonywane wcześniej zawody: student, handlarz żywności,
przedstawiciel wytwórni tytoniu, księgarz, kowal, majtek okrętowy,
wypalacz cegieł, zawodowy żołnierz, siodlarz, drwal, tkacz, poskramiacz
dzikich zwierząt... Teraz byli legionistami. W ciemnoniebieskich
kurtkach, czerwonych pantalonach (chociaż historycy twierdzą, że były
białe) i skórzanych trzewikach maszerowali w szyku ustawionym tak,
jakby były to manewry na placu apelowym. Mieli przy sobie tylko karabiny
i torby z nabojami. Dwa muły niosły zapas żywności, wodę i nieco
amunicji. Wśród legionistów nie zabrakło Polaków. Sierżant Ludwik
Morzycki, był doświadczonym żołnierzem. Urodził się 5 I 1840 r. w La
Clayette w departamencie Saony i Loary. Był synem Ignacego Wincentego
Morzyckiego (powstańca listopadowego) i Klaudyny Marii de Louvier. W
1858 r. Ludwik zaciągnął się w szeregi 2. Pułku Cudzoziemskiego,
podpisując 5-letni angaż. Podczas kampanii afrykańskiej 1858-1859 został
kapralem. Odznaczył się podczas kampanii włoskiej 1859 r. (otrzymał
wtedy sardyński Medal Odwagi Wojskowej i francuski Medal Italii). Po
powrocie do Afryki został sierżantem, a potem sierżantem-furierem. Do
kampanii meksykańskiej zgłosił się na ochotnika. Inny Polak w oddziale,
Leon Górski urodził się w Nimes 1 III 1844 r. Był synem Józefa Polikarpa
Górskiego i Jeanne Louise Champagne. Do Legii zaciągnął się na 3 lata.
Kapitan Danjou był powszechnie znany w Legii ze swej ułomności –
dziesięć lat wcześniej podczas walk w Algierii karabin eksplodował mu w
rękach, skutkiem czego kapitan stracił lewą dłoń. Nie pogodził się ze
swoim kalectwem, kazał dorobić sobie drewnianą protezę, którą
wyprofilowano tak, by pasowała do łoża karabinu i pomalował ją na
brązowo, by sprawiała wrażenie rękawicy. Przełożeni wysoko ceniący
walecznego oficera pozwolili mu pozostać na służbie.
Sześćdziesięciu
pięciu legionistów opuściło obóz o północy 30 kwietnia i udało się
piechotą w stronę miasteczka Palo Verde dokąd dotarli przed siódmą rano.
Tuż przed miasteczkiem minęli opuszczoną hacjendę Camerone, która
składała się z obszernego domu i szeregu budynków gospodarczych
ustawionych wokół dużego podwórza.
W zrujnowanym i spalonym Palo
Verde legioniści nie zastali żywej duszy. Kapitan Danjou wystawił warty
oraz zarządził postój i odpoczynek. Zmęczeni żołnierze zalegli pod
ścianami budynków i zaczęli przygotowywać kawę.
Po kilkunastu
minutach jeden z legionistów zaalarmował kapitana, że od zachodu zbliża
się do Palo Verde duża grupa jeźdźców. Ogniska natychmiast zasypano i
chwycono za broń. Ruiny miasteczka nie zapewniały należytej ochrony,
więc kapitan Danjou zdecydował, że wycofają się do pobliskiej hacjendy.
Meksykańscy kawalerzyści zauważyli legionistów i z miejsca przystąpili
do szarży. Francuzi uformowali czworobok i odpowiedzieli salwą z
karabinów, która ostudziła zapał Meksykanów. Po dotarciu do hacjendy
legioniści zabarykadowali się, zajęli pozycje bojowe i zaczęli razić
napastników celnym ogniem. Na dach budynku wdrapał się bystrooki
sierżant Wincent Morzycki i stamtąd informował kapitana Danjou o ruchach
przeciwnika.
Meksykanie przypuścili szturm, który legioniści
odparli. O godzinie 9:30 do hacjendy podszedł wymachując białą chustką
meksykański porucznik. Poinformował legionistów, że są otoczeni przez
2000 żołnierzy i zaproponował kapitulację. Kłamał – w tym momencie siły
meksykańskie liczyły około ośmiuset spieszonych kawalerzystów.
Kapitan Danjou odrzucił propozycję wiedząc, że w tym momencie wiąże
znaczne siły przeciwnika i zwiększa szanse konwoju z działami na
dotarcie do obleganego Puebla.
Wznowiono walkę. Legioniści
dysponujący ograniczoną ilością amunicji strzelali rzadko, ale bardzo
celnie. Byli wyposażeni w karabiny kapiszonowe wz. 1859. Była to broń
ładowana odprzodowo, a więc nie należała do najbardziej poręcznych i
szybkostrzelnych. Miała jednak inną zaletę – strzelała potężnymi,
niezwykle niebezpiecznymi pociskami typu Minie, wynalezionymi
kilkanaście lat wcześniej przez francuskiego kapitana Claude’a Minie.
Cylindryczno-stożkowe pociski wykonane z ołowiu były prawdziwymi
siewcami śmierci. Rany powodowane przez nie były bardzo ciężkie, w
większości śmiertelne. W dodatku mogły skutecznie razić przeciwnika na
odległość do 500 metrów. Legioniści początkowo trzymali więc napastników
w szachu. Potem jednak szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na
stronę Meksykanów.
Ci uzbrojeni byli w różnoraką broń – od
przestarzałych muszkietów po nowoczesne karabiny powtarzalne. No i ich
przewaga liczebna była miażdżąca…
Około południa ośmiuset
kawalerzystów zostało wzmocnionych oddziałem 1200 piechurów pod
dowództwem pułkownika Francisco Milana. Meksykanie przypuścili kolejny,
wściekły szturm na hacjendę. Ich kule posiekały ściany budynków, ale
ogień legionistów nie milkł. Głodni, spragnieni i osmaleni dymem
prochowym walczyli w potwornym upale bez słowa skargi. W tym momencie
wiedzieli już, że nie wyjdą z hacjendy żywi. Co chwila któryś z nich
padał trafiony meksykańską kulą. Kiedy została ich mniej niż połowa
kapitan Danjou wyjął z plecaka ostatnią butelkę wina i obszedł hacjendę.
Każdy z legionistów pociągnął z niej łyk i przysiągł kapitanowi, że
prędzej zginie, niż się podda.
Walka trwała nadal. Meksykańskie
kule siekały ściany hacjendy raz przy razie. Około godziny 13:00 poległ
kapitan Danjou trafiony kulą w pierś. Dowództwo przejął po nim
podporucznik Villain. Po godzinie otrzymał postrzał w głowę. Teraz
dowódcą został podporucznik Maudet.
Każdemu z legionistów
zostało już zaledwie kilkanaście pocisków. Meksykanie podeszli pod
ściany budynków i przez wyrwy i okna wrzucili wiązki płonącej słomy.
Hacjendę zaczął trawić pożar.
O godzinie 17:00 przy życiu
pozostało już tylko dwunastu legionistów: por. Maudet, sierż. Morzycki,
kaprale Berg, Magnin i Maine oraz szeregowcy: Bartholotto, Leonard,
Catteau, Wenzel, Constantin, Kunaszek i Górski. Meksykanie przerwali
ogień ponownie domagając się kapitulacji. Legioniści wierni przysiędze
złożonej swemu poległemu dowódcy odpowiedzieli, że prędzej zginą, niż
się poddadzą, a sierżant Morzycki sklął meksykańskich wysłanników w
trzech językach.
Sytuacja była beznadziejna. Meksykanie przeskoczyli
przez mur i znaleźli się na terenie obejścia, atakowali z wszystkich
stron. Zepchnęli legionistów do corallu. Obrońcy skryli się za stertami
trupów po południowej stronie dziedzińca i nadal prowadzili ogień.
Sierż. Morzycki zginął próbując przedostać się do budynku hacjendy;
chciał zajść wroga od flanki. Trwało to wszystko godzinę. Padli następni
ranni i zabici. Na koniec, w bitewnym amoku, podporucznik Maudet i
pięciu pozostałych przy życiu legionistów nałożyli bagnety na karabiny i
przystąpili do ostatniej, beznadziejnej szarży. Otworzyli drzwi stajni,
wypalili salwą i rzucili się do walki wręcz.
Podporucznik Maudet i
dwóch legionistów natychmiast poległo. Trzech pozostałych stanęło do
siebie plecami i skierowało bagnety ku otaczającym ich kilkuset
Meksykanom. Już mieli zostać rozszarpani na strzępy przez wściekłych
przeciwników, gdy nadbiegł pułkownik Milan.
- Poddajcie się! – krzyknął do legionistów.
- Poddamy się, jeśli pozwolicie nam pochować naszych zabitych i zachować broń – odparł rwącym się głosem jeden z Francuzów.
Meksykański oficer patrzył przez chwilę na trzy osmalone, zakrwawione
postaci chwiejące się na nogach, ale nadal trzymające w dłoniach broń
wymierzoną w jego żołnierzy.
- Ludziom takim jak wy nie odmówię niczego – odparł po chwili.
Przez jedenaście godzin sześćdziesięciu pięciu legionistów odpierało
ataki dwóch tysięcy Meksykanów zabijając i ciężko raniąc ponad trzystu z
nich. Dzięki ich heroicznej walce konwój z działami i amunicją dotarł
bezpiecznie do oddziałów oblegających Pueblo, które wkrótce zostało
zdobyte. Oni sami, a zwłaszcza ich nieustraszony dowódca przeszli do
legendy Legii Cudzoziemskiej stając się symbolem męstwa i walki do
ostatniego naboju i ostatniego żołnierza. Cesarz Napoleon III
zdecydował, że od tamtej pory nazwa Camerone będzie wyszyta na
wszystkich sztandarach cudzoziemskich.
Kiedy chowano ciała obrońców
hacjendy drewniana ręka kapitana Danjou gdzieś się zawieruszyła. Znalazł
ją meksykański wieśniak i dwa lata po bitwie przekazał ją Legii.
Dzisiaj znajduje się ona w muzeum w Aubagne i stanowi najświętszą
relikwię Legii Cudzoziemskiej.
Podczas święta Camerone ręka kapitana
Danjou jest wystawiana na widok publiczny podczas uroczystej parady
cudzoziemskich oddziałów, a niesienie oszklonej szkatuły zawierającej ją
jest największym zaszczytem dla legionisty. (Wielokrotnie nieśli ja
Polacy).
W roku 1892, armia meksykańska wystawiła pod Cameron
pomniczek z inskrypcją: QUOS HIC PLUS LX ADVERSI TOTIUS AGMINIS MOLES
CONSTRAVIT / VITA PRIAM QUAM VIRTUS MILITES DESERVIT GALLICOS. / DIE XXX
MENSI APR. ANNI MDCCCLXIII7. Co w wolnym przekładzie znaczy: „Tu 60
stanęło przeciw całej nieprzyjacielskiej armii, która ich zmiażdżyła.
Życie wcześniej niż odwaga opuściło żołnierzy francuskich. 30 kwietnia
1863”. Dziś w miejscu bitwy (leżącym przy jednej z głównych ulic
miasteczka Villa-Tejeda) stoi mauzoleum. Spoczywają w nim i legioniści, i
Meksykanie. Wybrukowany kamiennymi płytami plac kończy się ścianą, na
której cesarskie orły przyglądają się dobrze znanemu napisowi Virtuti
Militari.


Gdy wybuchła I wojna światowa, Australia była młodym, zaledwie 13-letnim
państwem (stany australijskie zawiązały federację, tworząc Związek
Australijski, 1 stycznia 1901 roku). Nowopowstały naród miał ambicje, by
zaistnieć na arenie międzynarodowej. W 1915 roku zapadła więc decyzja o
przystąpieniu do wojny i wysłaniu do Europy kontyngentu wojska. ANZAC
(skrót od Australian New Zealand Army Corps – Australijsko-Nowozelandzki
Korpus Ekspedycyjny) wyruszył do ogarniętej wojną Europy. Wkrótce
żołnierze w kapeluszach z podwiniętym jednym rondem oraz ich
nowozelandzcy koledzy wylądowali w Egipcie. Po krótkim szkoleniu i
zgraniu pododdziałów zostali przerzuceni do Turcji na półwysep
Gallipoli, którego zdobycie miało umożliwić wojskom Ententy uchwycenie
cieśniny Dardanele i otworzyć drogę na Stambuł. Ciekawostką może być
fakt, że operację przygotował ówczesny I lord admiralicji, a późniejszy
premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill.
Lądowanie pierwszych
żołnierzy ANZAC na Gallipoli odbyło się 25 kwietnia 1915 roku o
godzinie 4:30. To, co miało z założenia być sprawnie i szybko
przeprowadzoną operacją, zamieniło się w trwająca 8 miesięcy batalię,
która pochłonęła po obu stronach konfliktu ponad 130 tysięcy zabitych i
drugie tyle rannych. Gdy w styczniu 1916 roku Australijczycy opuszczali
półwysep Gallipoli, zostawiali za sobą ciała ponad 8000 towarzyszy
broni.
Dla młodego narodu, którego państwowość dopiero się
kształtowała, był to szok. Szok, który jednak paradoksalnie scementował
naród australijski i stał się jedną z ważniejszych podwalin nowoczesnego
australijskiego patriotyzmu. Pierwszy, nieoficjalny ANZAC Day
obchodzony był już rok później. 25 kwietnia 1916 roku ponad 2000
australijskich oraz nowozelandzkich żołnierzy przemaszerowało ulicami
Londynu. Tamtejsze gazety okrzyknęły ich Rycerzami Gallipoli.
Uroczystości odbywały się również w Egipcie, gdzie ANZAC stacjonował i
oczywiście w samej Australii. Parady, podobne do londyńskiego marszu,
odbyły się w każdym australijskim mieście i miasteczku. W niektórych
wzięli nawet udział, wciąż kurujący się w szpitalach, ranni w bitwie
weterani. Obwożono ich samochodami pod czułą opieką pielęgniarek. Do
końca wojny dzień ten był okazją do organizowania patriotycznych
spotkań, parad, festynów i uroczystości połączonych z akcjami
rekrutacyjnymi.
W latach 20-tych XX wieku ANZAC Day stał się
okazją do uczczenia pamięci nie tylko ofiar operacji dardanelskiej (bo
tak bitwę pod Gallipoli nazywają Anglicy) ale również wszystkich 60.000
poległych w I wojnie światowej Australijczyków. W 1927 roku ANZAC Day
stał się ogólnokrajowym świętem, a w latach 30-tych XX wieku na stałe
wszedł do kalendarza świąt państwowych. Uroczyste marsze i apele
poległych odbywały się nawet podczas II wojny światowej, chociaż groźba
japońskiego nalotu uniemożliwiała uczestnictwo większej liczby ludności.
Z oczywistych przyczyn zgromadzenia były wówczas zabronione.
Dziś
ANZAC Day to nie tylko święto 25. kwietnia i dzień wolny od pracy.
ANZAC oraz bitwa pod Gallipoli obecne są także w kulturze oraz… kuchni. W
1981 roku znany z filmu „Truman Show” reżyser – Peter Weir nakręcił film o wydarzeniach z 1915 roku. W roli głównej wystąpił młody wówczas
Mel Gibson. Na znanej i popularnej także (a może przede wszystkim) w
Polsce, płycie zespołu Sabaton „The Art of War”, oprócz słynnego „40: 1”
znajdziemy również utwór „Cliffs of Gallipoli”. Do dnia dzisiejszego
zaś przysmakiem dzieci i dorosłych są ciastka pieczone według dokładnie
tej samej receptury jak te, które żony i matki pakowały do plecaków
żołnierzy wyruszających na Wielka Wojnę. Ciastka zwane są Anzac
Biscuits.
Australijczycy ANZAC świętują dwojako. Uroczystości
zaczynają się wczesnym rankiem, tuż przed wschodem słońca. Tradycja
ceremonii o wschodzie słońca (tzw. Dawn Service) ma swoje źródło w
zwyczajach żołnierskich, które przestrzegane i kultywowane są w Armii
Australijskiej do dnia dzisiejszego. Dla wojska tkwiącego na pozycjach
obronnych to pora, która wymaga największego skupienia, koncentracji i
trzeźwości umysłu. Zmęczone czuwaniem oczy często tuż przed wschodem
słońca, gdy pierwsze słabe promienie światła zaczynają zalewać ziemie,
niejednokrotnie tworzą złudzenia optyczne. To właśnie przed świtem wróg
najczęściej przypuszcza atak wykorzystując zmęczenie i głęboki sen
obrońców. Lądowanie pierwszych żołnierzy ANZAC na brzegach Gallipoli
także odbyło się o tej porze. Poranne uroczystości, poza kilkoma
przypadkami mającymi charakter obchodów oficjalnych, przeznaczone są
tylko i wyłącznie dla weteranów.
Na kilkadziesiąt minut przed
wschodem słońca w Klubach Weterana (tzw. R.S.L. – Returned and Services
League of Australia) w każdym mieście i dzielnicy, przy pomnikach, na
cmentarzach wojskowych i innych miejscach pamięci spotykają się ci,
którzy walczyli na wszystkich wojnach, jakie Australia w swej krótkiej
historii toczyła. Obowiązkowym elementem takiego spotkania jest
dwuminutowa cisza ku czci wszystkich poległych kolegów i towarzyszy
broni. Śpiewane są również hymny (australijski, nowozelandzki i
królewski), składane wieńce i kwiaty.
Po uroczystościach
porannych, około godziny 9.00, odbywają się ogólnodostępne już dla
mieszkańców parady i przemarsze ulicami miast. Biorą w nich udział
zarówno weterani, jak i oddziały ADF (Australian Defence Forces), a
także skauci i kadeci (Cadets to coś w rodzaju naszego Strzelca –
zmilitaryzowana forma harcerstwa dla dzieci do lat 16-tu, nad którą
opiekę i patronat sprawują poszczególne jednostki wojskowe). Każdy
weteran, który otrzymał w swoim życiu jakiekolwiek odznaczenie wojskowe
lub wojenne (w przeciwieństwie do Polski, Australia za misje afgańską
oraz iracką nadaje swoim żołnierzom odznaczenia jak za kampanie wojenne)
i ma je przypięte w ten dzień do piersi, podróżuje wszelkimi środkami
komunikacji publicznej za darmo. Ludzie podchodzą do żołnierzy i
weteranów, których tego dnia na ulicach mnóstwo, ściskając im ręce i
dziękując. Każdy, czy to weteran, żołnierz czy cywil nosi tego dnia
wpięty na widocznym miejscu, kwiat rozmarynu. Rozmaryn rośnie dziko
właśnie na półwyspie Gallipoli, dlatego stał się symbolem ANZAC Day.
Jakkolwiek
uroczystości o wschodzie słońca przeznaczone są w głównej mierze dla
weteranów, to jest jednak kilka miejsc gdzie w ceremoniach tych
uczestniczyć mogą wszyscy. Takim miejscem jest chociażby ANZAC War
Memorial w Canberze oraz pełniący rolę grobu nieznanego żołnierza
cenotaf ku czci poległych w Sydney.
Właśnie w uroczystościach w
Sydney miałem przyjemność uczestniczyć w tym roku. Mimo, iż dzień był
chłodny i pochmurny (późniejsza parada ulicami miasta odbyła się w
ulewnym deszczu) plac, na którym znajduje się monument, był pełen ludzi
już o 4.30 rano. Wśród tłumu, oprócz żołnierzy i marynarzy służby
czynnej oraz weteranów dominowali ludzie młodzi. Średnia wieku
oscylowała wokół 30-35 lat. Mnóstwo było także młodzieży, a nawet
dzieci, których w języku potocznym zaliczylibyśmy do tzw. „gimbazy” –
12-14 lat. Nikt z nich przez dwie godziny trwania uroczystości nie
spojrzał nawet raz na telefon komórkowy. Wszyscy w ten piątkowy chłodny
poranek grzecznie wstawali i siadali zgodnie z wytycznymi prowadzącego
ceremonię, śpiewali hymn australijski i królewski, słuchali hymnu
nowozelandzkiego. Śmiali się i klaskali, gdy orkiestra zagrała „Waltzing
Matilda”. W milczeniu i skupieniu oddawali hołd poległym 2 minutami
ciszy.
Przy wejściu na plac minąłem chłopaka w wieku 25-28 lat. W
odświętnym garniturze (takim jakie mężczyźni zakładają na swój ślub), z
wpiętym w klapę rozmarynem. Stał skromnie, z boku przeglądając program
uroczystości rozdawany nieopodal przez żołnierzy. Co zwracało uwagę w
tym młodym chłopaku? Przypięty obok rozmarynu Medal for Gallantry (medal
za odwagę) – trzecie, co do ważności odznaczenie w Armii
Australijskiej.
Australijczycy to radosny i serdeczny naród.
Lubiący i potrafiący się bawić. Naród o jakże krótkiej historii, a
jednocześnie o jakże wielkim przywiązaniu do swojego kraju. Nie
potrzebują ustaw i kampanii promocyjnych, aby wywieszać, nosić i malować
(a nawet tatuować sobie) flagę australijska. Nie potrzebują zachęty,
aby będąc w Europie obowiązkowo odwiedzić Gallipoli. Robią to
naturalnie, po prostu. Nie wiem, czy ma na to wpływ brak wojen toczonych
na ich terenie czy ilość dni słonecznych w ciągu roku. Ale ludzie,
których, na co dzień dzielą nie tylko poglądy polityczne i status
społeczny czy materialny, ale również religia, obyczaje, pochodzenie i
kolor skóry potrafią w ten dzień stanąć w jednym szeregu i powiedzieć
„Lest we forget” (Obyśmy nie zapomnieli).

















