Jakiś czas temu, podczas debaty parlamentarnej na temat
nielegalnej emigracji, jedna z członkiń australijskiego parlamentu
powołała się w swoim przemówieniu na informacje, które zaczerpnęła z
„programu telewizyjnego traktującego o straży przybrzeżnej”. Okazało
się, że tym „programem” był serial telewizyjny opowiadający o przygodach
załogi fikcyjnego okrętu australijskiej marynarki wojennej pod tytułem
„Sea Patrol”. Wydarzenie wywołało ogólną wesołość, lecz zwróciło także
uwagę na rolę, jaką w postrzeganiu świata odgrywa telewizja i jej
sztandarowy produkt, czyli serial fabularny.
Seriale telewizyjne, które długo były traktowane nieco po macoszemu w
porównaniu z filmami fabularnymi, nabierają w ostatnich latach coraz
większego znaczenia. Tak jest chociażby w przypadku seriali wojennych
czy o tematyce militarnej. Wszyscy zapewne pamiętają, a wielu co jakiś
czas ogląda ponownie „Kompanię braci” – serial opowiadający o wojennych
perypetiach żołnierzy Kompanii E 506 Spadochronowego Pułku Piechoty 101
Dywizji Powietrznodesantowej armii Stanów Zjednoczonych. Akcja toczy się
podczas II wojny światowej, począwszy od szkolenia poprzedzającego
desant w Normandii, aż do upadku Trzeciej Rzeszy. Serial oparto na
książce, która opisuje losy prawdziwych żołnierzy biorących udział w
autentycznych wydarzeniach. Co więcej, na końcu każdego odcinka są
pokazywani weterani, ich uczestnicy. To oraz autentyzm opowiadanej
historii stanowią niewątpliwie o sile tej produkcji. Serial należy już
do kanonu kina wojennego, a niektóre motywy wykorzystano nawet w grach
komputerowych.
Kolejnym serialem, który zapada w pamięć i który może śmiało
aspirować do miana kultowego, to „Generation Kill” opowiadający o losach
batalionu rozpoznawczego amerykańskiej Piechoty Morskiej podczas
pierwszych dni inwazji na Irak w 2003 roku. Co łączy te dwa seriale
(oprócz niewątpliwie sporego budżetu)? Oba zrealizowano na podstawie
prawdziwych wydarzeń. „Generation Kill” to ekranizacja książki Evana
Wrighta, reportera magazynu „The Rolling Stone”, który towarzyszył
marines na ich szlaku bojowym.
W pamięć zapadł mi jeszcze jeden serial. Może mniej znany i nieoparty
na faktach, ale myślę, że wart uwagi. To „Overe There” przedstawiający
losy amerykańskich żołnierzy w Iraku. Serial o tyle ciekawy, że
przedstawia nie tylko to, z czym na co dzień zmagają się żołnierze w
strefie wojennej, lecz również piętno, jakie wojna odciska na wojskowych
i, przede wszystkim, na ich rodzinach. Ukazuje problemy emocjonalne,
fizyczne oraz różnice kulturowe, z którymi spotykają się żołnierze
służący na „Odległym froncie”.
W Polsce przez lata kultowymi serialami wojennymi były „Czterej
pancerni i pies” oraz „Stawka większa niż życie”. Emitowane podczas
każdych wakacji, świąt, czy też ferii zimowych. Może są one pełne
błędów, przekłamań oraz politycznej propagandy poprzedniego systemu, ale
do dzisiaj stanowią kultowe pozycje polskiej telewizji. Pamiętam, że
gdy po raz pierwszy oglądałem „Czterech pancernych i psa”, zastanawiałem
się, co Polak (Janek Kos) porabiał na dalekiej Syberii, dlaczego
dowódca polskiego czołgu chodzi w radzieckim mundurze, a kierowcą jest
Gruzin. Podczas późniejszych powtórek wiedziałem już, co prawda, skąd
Kos wziął się na Syberii i dlaczego Olgierd był dowódcą, rzucało mi się
natomiast w oczy zdobywanie Kołobrzegu przez piechotę uzbrojoną w
nieistniejące wówczas kbk AK. Niemniej jednak serial ten, jak i „Stawkę”
wciąż ogląda się z przyjemnością i nostalgią. Może dlatego, że były
zrealizowane z dużo większym rozmachem niż seriale kręcone obecnie.
XXI wiek przyniósł Polsce wojnę z terroryzmem oraz wynikające z niej
misje w Iraku i Afganistanie. „Misja Afganistan” to był pierwszy polski
serial o wojnie w Afganistanie i o polskim w niej udziale. Zapowiadany
jako wydarzenie telewizyjne był oczekiwany zarówno przez fanów i
sympatyków wojska, jak i przez tych, którzy pod Hindukuszem służyli.
Komu się spodobał? Chyba tylko fankom Pawła Małaszyńskiego, które
zresztą miały w nosie to, gdzie dzieje się akcja, byleby ich idol fajnie
wyglądał w mundurze.
Z całego serialu na uwagę zasłużył tak naprawdę tylko jeden odcinek.
Jak na cukierkowatość serialu zaskakująco dobry i oryginalny. Odcinek,
którego akcja paradoksalnie toczy się nie w Afganistanie, lecz w Polsce i
dotyczy weteranów zmagających się z PTSD. Ten epizod z całego serca
polecam każdemu. Resztę zaś tej produkcji można z czystym sercem sobie
darować, no chyba że kogoś interesują sceny seksu w „czołgu Rosomak”
(cytat z jednego z for poświęconych serialowi), czy też „hamerze” (cytat
z tego samego forum).
Wszyscy doskonale wiemy, że najlepsze historie pisze samo życie.
Polska, jako kraj, ma naprawdę wiele militarnych i bohaterskich historii
do opowiedzenia. Zarówno własnym młodym i starszym pokoleniom, jak i
całemu światu. Historii z wojen przeszłych i tych współczesnych.
Opowieści o historii polskiego oręża wystarczyłoby nie tylko na kilka
seriali i kilkanaście filmów pełnometrażowych.
Mamy świetne jednostki specjalne, które aż się proszą o porządnie
zrealizowany serial o ich przygodach. Tajemnica, która otacza operacje
prowadzone przez zespoły zadaniowe polskich sił specjalnych, sprzyja
popuszczeniu wodzy fantazji przez scenarzystów i stworzeniu naprawdę
ciekawego serialu akcji z żołnierzami w zielonych lub szarych beretach w
roli bohaterów. Taka potrzebę oraz sposobność dostrzegli i z
powodzeniem wykorzystali na przykład Rosjanie, realizując serial
telewizyjny o przygodach jednego z ich oddziałów specnazu.
Popularność emitowanego przez Program 2 TVP „Czasu honoru”, który
mimo nikłej wierności faktom i realiom II wojny światowej bije rekordy
oglądalności, powinna dać do myślenia. Uzmysłowić, że społeczeństwo jest
spragnione tego typu rozrywki, ale też dać do zrozumienia, że jest to
społeczeństwo wymagające i byle czym się nie zadowoli. Nie muszą to być
wierne realizacje historycznych wydarzeń, ale powinny być zrealizowane z
szacunkiem dla widza i jego inteligencji. Muszą to być historie, w
które widz zgodzi się uwierzyć.
Przeczytane. Dzięki.
OdpowiedzUsuńSabat